czwartek, 17 grudnia 2009

Wyznanie zabobonnego katolika

Obserwacja współczesnego świata przywołuje u mnie na myśl - niemal na zasadzie odruchu Pawłowa - taki fragment wiersza Andrzeja Bursy: "Lecz, gdy widnokrąg oko rozszerzy czerwone/ Miasto jak pięść pancerna nieomylnie grozi/ I niestyty radości ten jarmark ubogich/ Stąd ten piorun ukryty i ten miecz wzniesiony" (cytuję z pamięci).

Gdy patrzy się na tych wszystkich celebrytów, polityków, przedświąteczne "dżingle bens", promocje, Unie Europejskie etc. etc.; gdy człowiek poczyta na różnych "social media" jak ludziom odwala, jakie mają poglądy, o czym myślą, marzą, to przekonanie Bursy o tym, że musi tu uderzyć piorun narasta we mnie z każdym dniem i wręcz graniczy z pewnością. Przecież prymitywizm, głupota, a przede wszystkim zło, nie mogą pozostać bezkarne...

Mając przekonania "zabobonnego katolika", wierzę, że tak naprawdę o zwycięstwie dobra lub zła w życiu społecznym (ale i osobistym) nie decydują politycy i aktywiści społeczni, lecz ilość i jakość modlitw, które wznoszone są ku Niebu (jest taki ciekawy tekst Donoso Cortesa na ten temat).

Nie znaczy to oczywiście, że powinniśmy spocząć na laurach. W wymiarze przyrodzonym musimy oczywiście robić wszystko, co do nas należy, kierując się roztropnością. Ale przede wszystkim należy pamiętać, że fundamentem do zwycięstw są modlitwy, posty i bogobojne czyny.

Problem w tym, że ilość modlitw w ostatnich czasach zmalała, a przynajmniej jest nieproporcjonalna do potrzeb. Dlatego wątpię, by człowiek w skali globalnej opamiętał się. "Niesyty radości jarmark ubogich" będzie trwał i ściągnie na siebie karę. Karę oczyszczającą i otrzeźwiająca.

I chociaż jako człowiek oczekuję jej z bojaźnią i drżeniem, to z drugiej strony zdaję sobie sprawę z jej nieuchronności.

czwartek, 10 grudnia 2009

W UE pości się w poniedziałek, nie w piątek

Na konferencji, która miała miejsce w Parlamencie Europejskim w ubiegłym tygodniu, omawiano kwestię wpływu produkcji mięsa na emisję gazów cieplarnianych i w konsekwencji ocieplenie klimatu. Przy tej okazji Paul McCartney (ongiś The Beatles) promował kampanię "Poniedziałek wolny od mięsa", a wiceprezydent Parlamentu Europejskiego, Edward McMillan-Scott, oficjalnie wezwał poddanych by przerzucili się na wegetarianizm.

Widać, że światowa lewica czepiło się tego mięsa jak pijany płotu i nie odpuszcza. Ostatnio prof. Singer "bioetyk" domagał się zwiększenia podatku na mięso do 50%. On również chciał ograniczyć - a jakże! - emisję gazów cieplarnianych. Czy ta zbieżność działań jest przypadkowa? Widać w tym jakąś globalną strategię zmierzającą do zmuszenia ludzi, by odżywiali się tylko korzonkami.

Przy czym całkowicie przemilcza się kwestię ujawnionych ostatnio e-maili klimatologów, z których wynika, że tezy dotyczące ocieplenia klimatu są wynikiem manipulacji danymi. Sprawa jest znana i odbiła się szerokim echem w mediach, ale w Unii jakby tego nie słyszeli. Dalej robią swoje, jak w tej pieśni "a my musimy siać", choć podstawy intelektualne do tego siania mają marne.

Inną zastanawiającą sprawą jest wybór poniedziałku na dzień bezmięsny. W tradycji katolickiej dniem bez mięsa był i jest piątek, na pamiątkę dnia Męki Pańskiej. Nasi Europejczycy udają, że o tym nie wiedzą. Jakie mają w tym intencje? Albo w imię walki o neutralność światopoglądową boją się nawiązać do piątku, aby nie oskarżno ich o promowanie katolicyzmu, albo - co bardziej prawdopodobne - sami mają awersję do Kościoła i nie chcą mieć z nim nic wspólnego.

Jak widać ta awersja ma już chorobliwe objawy. Mogli przecież podczepić się pod piątek katolicki i tym samym osiągnąć lepsze wyniki swej akcji. Nic z tego. Uprzedzenia są zbyt głębokie.

Swoją drogą za komuny w stołówkach też poniedziałek był bezmięsny. Czyżby chciano w ten sposób nawiązać do tej starej, świeckiej tradycji?

środa, 2 grudnia 2009

Podatek od dobijania chorych

Bioetyk prof. Peter Singer zadziwia świat swoimi poglądami już od kilku dekad. Jego twierdzenia dotyczące między innymi zabijania dzieci czy dobijania chorych są powszechnie znane. Gdyby jednak ktoś ich nie znał, to uprzejmie donoszę, że nie widzi on większych przeciwwskazań by - odpowiednio - zabijać i dobijać...

Ostatnio wpadł na pomysł, aby nałożyć 50% podatek na wyroby mięsne. Ma to być wyciągnięciem ręki w stronę prześladowanej zwierzyny, której los leży mu szczególnie na sercu. Radykalne podwyższenie podatku doprowadziłoby do zmniejszenie spożycia mięsa i jednocześnie wpłynęłoby na polepszenie jakości życia świń, krów, kur i innego drobiu. (Przy okazji może udałoby się ograniczyć emisję gazów cieplarnianych!)

Skąd biorą się takie pomysły? Singer nie wierzy, że człowiek ma duszę. Jeśli zaś nie ma duszy, jeśli nie stworzył go Bóg, to nie różni się zbytnio od zwierzyny hodowlanej czy łownej. Co więcej, wszyscy cierpią ponoć tak samo, a "walka z cierpieniem" należy do pryncypiów jego Etyki praktycznej.

Przyjmując taką zasadę łatwo dojść do wniosku, że schorowane życie schorowanego, starszego człowieka czy "płodu", staje się mniej warte niż życie zdrowego świniaka czy źrebaka wesoło wierzgającego po pastwisku.

Dzisiaj Singer żąda podatku od mięsa, jutro, zgodnie z tą logiką, będzie domagał się wprowadzenia składki, które opłaci nasze ewentualne przyszłe uśmiercenie. Chyba, że z naszej zrzutki na ZUS zostanie jeszcze parę groszy (co jest wariantem optymistycznym) i właśnie te pieniążki zostaną przesunięte na eutanazję.

wtorek, 24 listopada 2009

Pozytywne myślenie a rasizm

Moda na pozytywne myślenie zdobyła w ostatnich dekadach dużą popularność. Z psychologii przedostała się do różnego rodzaju poradnictwa, w którym tego rodzaju nowinki ze świata nauki przyczyniają się do podniesienia jego wiarygodności. W efekcie ludzie dowiadują się, że dzięki sile swych pozytywnych myśli wyleczą się z chorób oraz osiągną sukcesy w życiu zawodowym i osobistym.

Trudno nie przyznać racji poglądowi, jakoby wieczne malkontenctwo i narzekanie paraliżowało ludzkie działania i przeszkadzało w osiąganiu sukcesów. Z drugiej strony, taki magiczny optymizm popada w inną skrajność: nie da się bezwysiłkowo, jedynie odganiając czarne myśli, osiągać sukcesy.

Źródeł omawianej koncepcji należy doszukiwać się w ruchu potencjału ludzkiego umysłu i psychologii humanistycznej. Żeby nie rozwodzić się zbyt długo nad kwestiami teoretycznymi zacytuję poniżej krótki fragment z tekstu ks. Marka Dziewieckiego:

Humaniści sugerują, że to nie określone zachowania czy więzi międzyludzkie decydują o naszym losie lecz wyłącznie nasze sposoby myślenia - zauważa znany duszpasterz i psycholog. - Ludzkiemu umysłowi przypisywana jest moc stwarzania rzeczywistości. Jako zaburzenie traktuje się wszelkie przejawy "negatywnego myślenia", gdyż wtedy nasz umysł stwarza bolesną rzeczywistość, która powoduje cierpienie i niepokoje.

Za takim myśleniem ma iść określona energia, która "pomaga" przemieniać świat na lepszy. Tymczasem najnowsze badania obalają te mity.
Zły nastrój i negatywne myślenie sprawiają, że jesteśmy mniej łatwowierni, krytyczniej oceniamy bliźnich i, co zaskakujące, mamy lepszą pamięć – czytamy na portalu psychologicznym Charaktery, prezentującym wyniki badań australijskich naukowców.

W badaniach prowadzonych pod kierunkiem prof. Josepha Forgasa eksperymentatorzy poprosili wprawionych w dobry lub zły nastrój uczestników o ocenę prawdziwości anegdot i plotek. Osoby w złym humorze wierzyły w nie mniej chętnie, były również mniej skłonne do podejmowania decyzji opartych na rasowych i religijnych uprzedzeniach. Popełniały też mniej błędów, kiedy proszono je o przypomnienie sobie zdarzeń, których były świadkami.

Jak widać nauka wyrządziła hurraoptymistom psikusa. Tyle lat pozytywnie myśleli, wspierani humanistic psychology, a teraz okazuje się, że dobry humor i wieczne "będzie dobrze" mogły doprowadzić ich do "decyzji opartych na rasowych i religijnych uprzedzeniach".

W związku z tym nasuwa się pytanie: czy psycholodzy odpowiedzialni za szerzenie fałszywej tezy wedle której szklanka jest zawsze "aż do połowy pełna" poniosą jakąś odpowiedzialność za ewentualne przyczynienie się do szerzenia nienawiści rasowej?

PS. A tak w ogóle to bardzo cenię współczesnych psychologów, ich nowatorskie teorie oraz pomysłowe eksperymenty.

sobota, 21 listopada 2009

Cynizm tolerancjonistów

Jednym z ciekawszych doświadczeń związanych z użytkowaniem Internetu są wirtualne rozmowy z różnymi tolerancjonistami. Łatka konserwatysty sprawia, że człowiek stoi zazwyczaj na straconej pozycji. Wiadomo – jak „konserwa”, to automatycznie nietolerancja, brak dialogiczności, zapędy inkwizytorskie i konkwistadorskie w jednym.

Po drugiej stronie zaś stoją “aniołki wcielone”, “różne ateisty”, “racjonalisty”, lewicowcy świadomi i podświadomi oraz różni nałogowi powtarzacze medialnych sloganów. Łączy ich jedno: bezgraniczne umiłowanie ludzkości, które to umiłowanie aż bucha, gdy stukają w klawiaturę. Historia zna te typy ludzkie: dać im tylko trochę prochu, a oni już będą wiedzieli, jak zaprowadzić "tolerancję”.

Są tolerancyjni dlatego nie chcą krzyża w klasach szkolnych; są dialogiczni, dlatego chcą by moje dzieci uczyły się edukacji seksualnej itp., itd. Nie zauważają (lub nie chcą zauważyć), że pod pozorem ich “walki” kryje się określony światopogląd. Wszystkie bowiem poglądy wyrażane w ważnych kwestiach społecznych oparte są na konkretnej filozofii, a gdy nie są, to stają się tylko “swobodną impresją wolnego intelektu” (czytaj: bełkotem).

Z czego bierze się ich zacietrzewienie? Wydaje się, że jest pochodną rewolucyjnego zapału i poczucia misji. W większości przypadków oni naprawdę wierzą, że walczą klawiaturą o “lepsze jutro” dla ludzkości. Dlatego też można im swobodnie nienawidzieć, a pomimo to pozostawać dalej otwartymi i tolerancyjnymi!

Cynizm z jakim posługują się wytrychem tolerancji czy neutralności światopoglądowej w celu niszczenia przeciwników, byłby wdzięcznym tematem badań dla naukowców. Byłby, ale nie jest, bo nikt takiego tematu nie odważy się wziąć na tapetę.

I tylko się człowiek dziwi, że się jeszcze temu wszystkiemu dziwi.

sobota, 14 listopada 2009

Jak eSBecy i ZOMOwcy o prawa człowieka walczyli

Komunistyczny przywódca gen. W. Jaruzelski zażartował ostatnio w jednym z wywiadów mówiąc, że "w sprawie wieszania krzyży w szkołach wyprzedziliśmy Europejski Trybunał Praw Człowieka". Czy takie stwierdzenie rzeczywiście można traktować jedynie w kategoriach żartu?

Jeśli bliżej przyjrzeć się sprawie, to nie można zaprzeczyć, że podstawowe wątki argumentacji komunistycznej w "kwestii krzyży" pokrywają się z argumentologią sędziów Trybunału. Troska o tzw. "świeckie państwo" wolne od manifestacji religijności w sferze publicznej, wspólna jest jednym i drugim.

Gdy tow. Wiesław wykrzykiwał do Prymasa Tysiąclecia, że "Krzyż na ścianie drażni młodzież niewierzącą", mówił właściwie to samo, co ostatnio Europejski Trybunał, powołujący się na wzniosła ideę tzw. "wolności religijej uczniów". Wolności specyficznej, bo dostrzegającej tylko mniejszość, a zapomnającej o większości.

Dlatego Prymas Wyszyński tak odpowiedział Gomułce:
A ile jest tej niewierzącej młodzieży ?
Gomułka odpowiadał:
No, powiedzmy, 10 procent.
Na to ks.Prymas :
Ja panu dodam jeszcze 10 procent. Niech bedzie 20 procent.
Pozostaje reszta, czyli 80 procent młodzieży. Otoż zapowia-
dam panom, że ja dla tych 80 procent bedę walczył o krzyż
i w tej walce nie ustanę
.
(za: "Dziennikami" J. Zawiejskiego)

* * *

Komunistyczna walka z krzyżami trwała praktycznie przez cały okres PRL. W latach sześćdziesiątych z krucyfiksami na ścianie szkolnej dzielnie wojował wspomniany tow. Wiesław. Na początku lat osiemdziesiątych, po strajkach solidarnościowych i stanie wojennym, doszło do spektakularnych protestów młodzieży w obronie głównego symbolu chrześcijaństwa.

W Miętnem k/Garwolina uczniowie zareagowali protestami na fakt znikania z klas szkolnych krzyży. W odpowiedzi dyrektor na apelu szkolnym mówił o rozdziale Kościoła od państwa, zasadach świeckości instytucji państwowych itd. Nie przekonał młodzieży, która "po apelu na znak protestu od razu nie rozeszła się do sal lekcyjnych, lecz zaintonowała pieśń „My chcemy Boga” (za stroną IPN).

Eskalacja konfliktu nastąpiła na początku marca 1984 roku. Uczniowie ogłosili strajk i podjęli okupację budynku, przerwaną przez dwie kompanie ZOMO z Siedlec i Warszawy.

Podobny strajk uczniowski miał miejsce we Włoszczowej w kieleckim. Po decyzji usunięcia krzyży z sal szkolnych 3 grudnia 1984 młodzież rozpoczęła protest, trwający 2 tygodnie. W jego rezultacie uczniów spotkały represje. Część z nich pozbawiono praw uczniowskich, część relegowano ze szkoły.

* * *

To tylko mały wycinek komunistycznych represji za obronę wiary i krzyża.Dzisiaj, po werdykcie sędziów ze Strasburga, okazuje się, że to komuniści mieli rację, a eSBecy i ZOMOwcy zostali prekursorami walki o prawa człowieka. No, może czasami przesadzali w gorliwości, ale w sumie chcieli dobrze. Walczyli o lepszą, tolerancyjną i świecką Europę.

W tej sytuacji należałoby się zastanowić, czy zamiast straszyć ich sądami, nie dać im orderów?

środa, 11 listopada 2009

Dlaczego naziści i komuniści nie mogą być patriotami?

W monumentalnej Summie Teologicznej św. Tomasz z Akwinu zaraz po omówieniu pobożności (devotio) przechodzi bezpośrednio do omawiania pietyzmu. Tym samym wskazując na bliskość czy wręcz pokrewieństwo obydwu sprawności moralnych.

Akwinata słusznie zauważył, że pietas ma ze swej istoty religijne korzenie. Dlatego wszędzie tam, gdzie wiarę usiłuje zastąpić ideologia (np. nazizm, komunizm) przestaje być właściwą pietas, a staje się jej karykaturą.

Relacje między pietas a devotio

Pozornie mogłoby się wydawać, że devotio jest cnotą stricte religijną i nie ma nic wspólnego z cnotami świeckimi, takimi jak na przykład sprawiedliwość. Jednakże w klasycznym rozumieniu sprawiedliwość opiera się między innymi na wypełnianiu określonych powinności wobec społeczności w jakiej człowiek dorasta i żyje, ale także wobec Stwórcy, który obdarował go życiem i określonym środowiskiem wychowawczym.

Interesująco o tych zagadnieniach pisał o. Józef M. Bocheński: „Zgodnie z pierwszym przykazaniem miłości winniśmy [...] «miłować Boga ze wszystkich sił naszych» – co oznacza według katechizmu «chwalenie Boga», a więc szerzenie Jego chwały. Otóż znakomitą częścią chwały Bożej, za którą odpowiadamy na ziemi, jest niewątpliwie wszystko, co piękne i dobre wokoło nas i w nas – a w pierwszym rzędzie kultura ojczysta” (M. Bocheński, Patriotyzm. Męstwo. Prawość żołnierska, Warszawa–Komorów 1999, s. 12). Chrze­ścijanin ma więc obowiązek służenia własnej Ojczyźnie, gdyż „reprezentuje [ona – D. Z.] pewien odcień Boskiej chwały, za którego rozwój i promieniowanie jesteśmy z mocy zrządzenia Opatrzności współodpowiedzialni” (tamże, s. 19).

Pietas jest zatem niejako przedłużeniem devotio na pewien rodzaj stworzenia. Przywołajmy jeszcze raz Doktora Anielskiego: “Zadaniem więc pietyzmu jest otoczenie czcią i i spełnianie powinności wobec rodziców, jako twórców rodziny oraz wobec osób działających w imieniu Ojczyzny” (S.Th. II-II q. 101.a.3). Tak więc najpierw winniśmy szacunek i wdzięczność Panu Bogu, a zaraz potem największym dobrom, jakie otrzymaliśmy od niego: Rodzinie, Narodowi i Ojczyźnie, czyli środowisku, w którym dorastaliśmy. Ono bowiem dało nam materialne i duchowe podstawy do naszej ziemskiej egzystencji.

Nota bene moraliści wychodzą z założenia, że człowiek nie jest jednak w stanie odwdzięczyć się za dobro otrzymane od Stwórcy i wspomnianych wyżej instytucji. Stąd może tylko poprzez akty pobożności i wierną pracę wypełniać swoje obowiązki płynący z prawa naturalnego (tamże).

Podsumujmy: pietas jest spełnianiem powinności wobec rodziny i ojczyzny, a devotio wobec Boga.

Kosmopolici, komuniści i naziści

Klasyczne rozumienie patriotyzmu wyklucza rozdział miłości Ojczyzny od religijności. Praktyka życia społecznego pokazuje, że to co powstaje po takim rozdziale trudno wiązać z pietas. Jeżeli bowiem nie otrzymaliśmy nic od Stwórcy, a nasze środowisko dorastania jest przypadkowe, to nie musimy mieć w stosunku do niego żadnych zobowiązań. Taka postawa sprzyja kosmopolityzmowi. Kosmopolita nie posiada żadnego źródła duchowej mocy, stąd rozpaczliwie poszukuje stałego gruntu w życiu. Nie przywiązuje się do miejsc, wiedziony być może lękiem, który niegdyś asceci i moraliści nazywali horror loci (groza miejsca). Taki człowiek wciąż podąża do nowych miejsc, nieświadomie poszukując swojej ziemi obiecanej ziemią, której jednak nie może odnaleźć.

Przyczyną jego zagubienia w świecie jest odejście (mniej lub bardziej świadome) od Boga. Osoby takie dla poprawy własnego samopoczucia nagminnie wyszydzają i wyśmiewają tzw. postawę “Bogoojczyźnianą”. Sami bowiem są często i “bez-bożni”, i “bez-ojczyźniani”.

O ile kosmopolityzm jest wprost zaprzeczeniem patriotyzmu, to niekiedy można sapotkać wśród osób niewierzących przejawy czy przebłyski tego, co na pierwszy rzut oka kojarzy się z patriotyzmem. Słyszy się na przykład, jakoby niektórzy komuniści byli “szczerymi, polskimi patriotami”. Z tomistycznego punktu widzenia nie można tej postawy wiązać z właściwie rozumianą pietas. Po pierwsze, twórcą ich ojczyzny nie jest Bóg, lecz określona ideologia i stojący za nią ludzie, którzy co prawda pretendują do roli “bóstwa”, ale nim nie są. Po drugie – nie należy mylić sentymentalizmu, czyli pewnej nutki tęsknoty do „dawnych czasów” i rodzinnych stron z właściwym patriotyzmem. Sentyment taki, choć jest elementem pietas, nie jest wystarczającym warunkiem do zaistnienia cnoty.

Innym przejawem wypaczeń cnoty patriotyzmu obok kosmopolityzmu i komunizmu jest nazizm, który również w swej podstawie odrzuca Boga (o pewnej antykatolickiej formie rasizmu pisałem tutaj). Naród uzurpuje sobie wtedy boską cześć, zamiast spełniać zadanie wyznaczone przez Opatrzność. W Polsce takie tendencje prze­jawiają m.in. środowiska odwołujące się do prasłowiańskich przodków i gloryfikujące pogańską kulturę.

Neopogańskie grupki krytykują „ideomatrycę polakokatolika”, która ponoć zabija instynkt walki i „siły tworzycielskie” w narodzie. Taka postawa ośmiesza ideę narodową, owocując w końcu jakąś formą słowiańskiego rasizmu i szowinizmu.

(Fragment artykułu, który pierwotnie ukazał się w kwartalniku "Cywilizacja nr 27")

poniedziałek, 9 listopada 2009

Dziesięć argumentów za wieszaniem Krzyży w szkołach

Walka z Krzyżem nie jest w walką z nietolerancją religijną, ale z samą religią. Niedawny wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka nakazujący zdjęcie symboli religijnych ze szkół we Włoszech jest właśnie przejawem tej walki. Poniżej dziecięć argumentów za pozostawieniem Krzyży w szkołach i generalnie w przestrzeni publicznej. (Inspiracją i pewną pomocą w ich napisania był artykuł znaleziony na portalu Kath.net.)

1.Krzyż na ścianie jest prostym potwierdzeniem faktu, że w danym państwie żyją ludzie wierzący w Chrystusa. Każda organizacja czy grupa ludzi pragnie podkreślić swoją tożsamość i odróżniać się od innej własną symboliką. Dlaczego tego przywileju mieliby być pozbawieni katolicy?

2.Pusta ściana nie jest wolna od ideologii, zwłaszcza, gdy człowiek uświadomi sobie, że przez wieki wisiał na niej Krucyfiks. Wyciągnięcie po niego rąk zawsze będzie miało podtekst ideologiczny. Niezależnie od tego, co mówią właściciele tych rąk. Odwoływanie się przy tej okazji do tzw. neutralności światopoglądowej(będącej w istocie "fikcją literacką"), służy wyłącznie celom propagandowym.

3. Domniemane prawo do życia w przestrzeni wolnej od treści i symboli religijnych, nie może być ważniejsze od prawa do swobodnego wykonywania praktyk religijnych.

4. Ikonoklazm praktykowany w obrębie przestrzeni publicznej jest tylko pewnym etapem wojny światopoglądowej. Antychrześcijańscy fundamentaliści wcześniej czy później wpakują się ze swoimi butami do prywatnych mieszkań i nakażą zdejmowanie symboli religijnych. Pretekstem będzie na przykład to, że mogą razić ateistycznych listonoszy, hydraulików czy innych glazurników.

5. Nakazując zdjęcie Krzyży szeroko pojęta lewica paradoksalnie miesza religię z polityką. Stanowi to bowiem jedynie pretekst do prowadzenia akcji stricte politycznej. Jednocześnie ta sama lewica obłudnie zarzuca Kościołowi, że wtrąca się do polityki.

6. Chrześcijaństwo ze swej natury jest misyjne, skierowane na zewnątrz. Katolik musi świadczyć, bo do tego zobowiązują go nakazy jego religii. W przeciwnym razie sprzeniewierzy się swojemu wyznaniu. Jeśli zatem ktoś zakazuje mu świadczenia, to w istocie odbiera mu podstawowe prawo do wyznawania swojej religii. Jest to oczywiście taktyczne działanie przeciwników chrześcijaństwa, chcących zepchnąć je do getta.

7.Wyrok Trybunału sprzeciwia się tak wielbionej przez lewicę i liberałów demokracji. Skoro bowiem o wyborze władz decyduje demokratyczna większość, dlaczego o wieszaniu symboli religijnych ma decydować religijna mniejszość?

8. Krzyż w istocie jest "logiem", symbolem Europy. Bez niego Europa nie jest już Europą, ale na powrót skupiskiem pogan.

9. Dla katolika Krzyż ma znaczenie stricte religijne, związane z codzienną walką duchową, jaką prowadzi w swoim życiu. Katolik wierzy, że znajduje się w nim szczególna moc, która wiedzie go do duchowego zwycięstwa. W tym sensie Krzyż w ramach przestrzeni publicznej na pewien sposób uświęca ją.

10.Jeśli zaś przeciwnicy Krzyża nie wierzą w jego szczególną moc duchową, to dlaczego nie przejdą nad nim do porządku dziennego? Dlaczego tak ich szczególnie drażni, skupia ich uwagę i prowokuje do działań? Chrześcijanin zawsze będzie dostrzegał w tej postawie odwieczne zmaganie się sił dobra i zła. Słowem - "krzyżowa cenzura" nie jest tylko przejawem walki politycznej, ale przede wszystkim duchowej. I właśnie ten argument powinien przede wszystkim mobilizować katolików do obrony Krzyża.

Z całą pewnością nie są to wszystkie argumenty. Pomysły, uwagi i inspiracje Czytelników są oczywiście mile widziane.

piątek, 6 listopada 2009

Kanibalizm a zderzenie cywilizacji

News o chińskiej knajpie dla kanibali pojawił się w mediach pod koniec października. Kilka dni później w internecie zaczęła krążyć informacja o szwajcarskiej firmie kosmetycznej, wyrabiającej kremy regenerujące skórę, również z zabitych wcześniej maleństw.

Te dwie informacje, mówiąc językiem Samuela Huntingtona, symbolizują współczesne zderzenie dwóch cywilizacji. Pierwsza - chińska, wydaje się być bardziej prymitywna. Jej przedstawiciele praktykują wszak ludożerstwo, poszukując wysublimowanych smaków i dodatkowo nowych afrodyzjaków (ponoć “zupki z dzieci” są pod tym względem rewelacyjne). Druga - zachodnia, odrzuca kanibalizm, co najwyżej nieśmiało przetwarza “nieużyteczne płody” (lub jak mawiają niektórzy –“niepotrzebne wrzody”) na specyfiki służące jego zdrowiu.

Warto jednak zauważyć, że co do meritum sprawy nie ma tu większej różnicy. Przedstawiciele jednej i drugiej uważają, że nie mają do czynienia z dziećmi. Przyjmując taką perspektywę oskarżenia o zjadanie człowieka stają się bezpodstawne. Można mówić jedynie – jeśli można się tak wyrazić – o konsumpcji ludzkich... “odpadków”. Co prawda, może to wydawać się z punktu widzenia europejskiej kultury obrzydliwe, ale jest to tylko - jakby powiedział klasyk - kwestią smaku, a nie etyki.

Z drugiej strony, czy w wielokulturowym świecie można zamykać się na Inność? Więcej: czy można odmieńców kulturowych nazywać mianem barbarzyńców? Chińczycy mogą też wypomnieć nowoczesnym Europejczykom i Amerykanom pewną niekonsekwencję w postępowaniu: dlaczego “płód” można przetwarzać na leki, a nie można go zjadać (zresztą afrodyzjaki też są w pewnym sensie lekami)?

Powyższy rozbieżności kulturowe mają znaczenie w obliczu nasilającej się chińskiej ekspansji gospodarczej i cywilizacyjnej. Dalekowschodni sposób myślenia i wartościowania będzie coraz częściej zderzał się z wartościowaniem ludzi urodzonych i wychowanych na Zachodzie. Pytanie zasadnicze w tej sytuacji brzmi: która opcja zwycięży?

Jak się wydaje, zdecydowanym faworytem jest cywilizacja chińska: twórcza, ekspansywna, łamiąca kolejne tabu i pełna życiowej energii. Zramolała, zakompleksiona, nadziana “katolickimi skrupułami i zabobonami” cywilizacja zachodnia (nieśmiało tylko wyrabiająca jakieś kremiki), nie ma większych szans powodzenia.

Logika i dialektyka dziejów jest nieubłagana. Teraz musimy tylko poczekać na “tolerancyjnego” śmiałka, który pierwszy wyciągnie ręce w kierunku Państwa Środka i wezwie do otwarcia na nowe horyzonty, wykonując pierwszy krok w kierunku pełnej wolności.

Wolności, której symbolem powinien zostać “dziecięcy stek” w zębach postępowego ludojada.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Happy Halloween

Hasło "Happy Halloween" jest w swej istocie intrygujące. Szokuje paradoksem, który się za nim kryje. Oto mamy być weseli w dniu, w którym człowiek zwyczajowo zamyśla się nad swoim losem?

Kartki czy obrazki z takimi napisami krążą w sieci. Taki tytuł nosi również gra komputerowa, a restauratorzy tym zawołaniem wabią klientów na imprezkę w wigilię święta.

Powiadają, że to tylko biznes. Biznes swoją drogą, ale ten biznes odpowiada na pewne zapotrzebowanie społeczne. Istnieje duży popyt na oswojenie i tym samym zapomnienie o śmierci. Dlatego w dniu, w którym człowiek w szczególny sposób ma zadumać się nad umieraniem i sensem życia, robi się kolejną imprezę i organizuje wygłupy. To ma być taka swoista terapia, aby pomóc ludziom przytłumić myśl o zbliżającym się nieuchronnie umieraniu.

Ale śmierć zbliża się dzień po dniu, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok.
I na nic cała ta błazenada.

Nicolás Gómez Dávila napisał gdzieś, że żyjący człowiek ma niezrozumiałe poczucie wyższości nad tymi, którzy odeszli (cytuję z pamięci). Idzie sobie przez cmentarz i myśli w duchu: ten umarł, tamten umarł, a ja wciąż żyję. To, że żyje się liczy. Tamci nie żyją, więc przegrali. (Typowo pogańskie złudzenie.)

Właśnie złudzenie trudno wytłumaczalnej wyższości nad zmarłymi, obok chęci przytłumienia pamięci o umieraniu, prowadzi do zarzucania tradycyjnych form obchodzenia Wszystkich Świętych. Na razie są to oczywiście tylko pewne tendencje społeczne, które jeszcze nie opanowały głównego nurtu życia narodu.

Tak czy inaczej warto podkreślić, że ich skutkiem jest odrzucenie pamięci o zmarłych, a tym samym dorobku minionych pokoleń. W dalszej konsekwencji, niewątpliwie wywrze to wpływ na kulturze i cywilizacyjnym kierunku rozwoju społeczeństw.

piątek, 30 października 2009

Zabijanie dzieci “w imię Boże”

Dr LeRoy Carhart praktykuje późną aborcję i jest następcą zabitego w maju słynnego kata nienarodzonych Georga Tillera. Przed laty Carhart chciał zostać kaznodzieją. Dziś deklaruje, że przed i po zabiciu dziecka, modli się przy łóżku pacjentki. Tłumaczy, że nie zabija, lecz dzięki zastrzykom jedynie spowalnia akcje serca, które w końcu przestaje bić.

Siostra Donna Quinn, choć dominikanka, również jest zwolenniczką legalizacji aborcji. Co więcej, pracuje jako wolontariuszka w klinice aborcyjnej w Illinois. Bynajmniej nie zajmuje się tam modlitwą za zagubione życiowo niewiasty (za:www.americanpapist.com).

Brzmi to oczywiście niczym żart. Ale ludzie ci rzeczywiście uważają, iż z jakiś powodów zabójstwo nienarodzonych jest aprobowane przez Stwórcę.

Nie są oni prekursorami takiego myślenia. Już w 1970 roku Frances Kissling, uważająca się za katoliczkę, otworzyła klinikę aborcyjną w USA. Należała ona do tego skomplikowanego pokolenia “rozczochranej młodzieży”, opowiadającego się za “pokojem” (czyli przeciw wojnie w Wietnamie) i równocześnie nie widzącego nic złego w zabijaniu nienarodzonych.

Pewien typ postępowo-lewicowego myślenia lubi podszywać się pod chrześcijaństwo. Już przecież hasła tzw. rewolucji francuskiej (równość, braterstwo itp) były w istocie parodią chrześcijańskiej miłości bliźniego. Marksizm, liberalizm, nazizm obiecywały i obiecują zaś sztuczne raje na tym "padole łez".

W przypadku zabijania dzieci również mamy do czynienia z próbą pogodzenia klasycznego pogaństwa z chrześcijaństwem. Z grubsza polega to na tym, że w duchu lewicowym akcentuje się “prawo kobiety do własnego brzucha”, zapominając o “brzuchu dziecka”. Tym samym “miłość bliźniego” zredukowana jest tylko do niewiasty.

Później już idzie bardzo łatwo: skoro obowiązek “miłości bliźniego” dotyczy tylko kobiety, to oczywistą oczywistością jest, że “aborcja jest wolą Boga”. I tak docieramy do finału tej groteski.

Z psychologicznego punktu widzenia opisywane zjawisko daje się łatwo wytłumaczyć. Tacy ludzie chcę pozostać wierzącymi, chcę mieć nadzieję na zbawienie po śmierci, a jednocześnie mają potrzebę bycia docenionym już tutaj. Pokusa maszerowania w szeregach postępu i jednocześnie odgrywania roli “męczennika za wolność słowa”, bywa tak silna, że trudno jej się niektórym oprzeć. Problem w tym, że oprzeć jej się trzeba.

Brak odporności na tę pokusę prowadzi bowiem do powstania “fenomenu” zwanego katolewicą.

piątek, 23 października 2009

Nieuchronność cenzury w Internecie

Amerykański myśliciel Walter Lippmann już przed laty twierdził, że tzw. przeciętny obywatel nie jest w stanie odpowiednio interpretować docierających do niego informacji. Dlatego elity przy pomocy mediów mają mu w tym pomóc. Ustala się zatem obowiązujący pogląd, a następnie środki przekazu "produkują zgodę" słuchaczy czy czytelników. Produkcja jest masowa - zgodnie z linią ustaloną na "demokratycznych salonach".

Nie znaczy to oczywiście, że w tajmeniczym miejscu, codziennie, zbiera się szacowne grono elitarnych spiskowców, analizujących newsy i narzucających później jedynie słuszną interpretację zdarzeń przez komunikatory. Nie, ten proces został usprawniony. W demokratycznych społeczeństwach istnieje, jak zauważył Noam Chomsky, "linia przewodnia", której trzymają się dziennikarze. Słowem - polityczna poprawność narzuca standardy, którym milcząco (by nie wylecieć z roboty) podporządkowują się ludzie mediów. Spiskowcy więc wcale nie są potrzebni, system działa automatycznie.

W czasach tradycyjnych środków przekazu utrzymanie "linii przewodniej" było dziecinnie proste. Z uwagi na wysokie koszty produkcji gazet, radia czy telewizji, nikt spoza układu nie miał do nich dostępu. Oczywiście była (i jest) jakaś koncesjowana opozycja, ale w rzeczywistości wszystko znajdowało się pod kontrolą.

Pojawienie się Internetu i blogosfery zmieniło tę sielankę. Internet jest tańszy, a dodatkowo pracowici i pomysłowi "wolni strzelcy" harcują w sieci i nie chcą się podporządkowywać "linii przewodniej". Ich mrówcza praca marketingowa na portalach społecznościowych czy mikroblogach (twitter, blip, flaker itp.) sprawia, że w niektórych przypadkach osiągają sporą popularność, zwłaszcza wśród pewnych grup internautów. Dodatkowo dzięki platformom blogerskim i agregatorom zaczynają stanowić niepokojącą siłę. Monopol zaczyna się chwiać. Lud jest "zdezorientowany", a elity zaniepokojone.

Co prawda sytuacja nie jest jeszcze dramatyczna. W blogosferze jest mimo wszystko wielu blogerów trzymających "przewodnią linię", inni zaś zajmują się sprawami mało znaczącymi z punktu widzenia elit. Niemniej Internet stanowi dla nich problem i wcześniej czy później należy spodziewać sie pojawienia cenzury w sieci, tak jak to jest np. w Chinach. Preteksty do tego mogą być różne. Sam fakt jednak nie podlega dyskusji.

czwartek, 22 października 2009

"Lisowatość", czyli jak utrzymać się przy korycie?

Na scenie politycznej od lat utrzymuje się grupa polityków, która zawsze jest blisko tzw. koryta (czytaj: w parlamencie lub rządzie). Dla jednych są to wybitni politycy (“mężowie stanu”), dla innych - spryciarze, posiadający wyjątkowy dar czy umiejętność lawirowania tak, aby zawsze wylądować w okolicach władzy.

Opisywanego typa charakteryzuje coś, co można określić mianem “lisowatości”. W partyjnym świecie działa się poprzez podstęp, gierki, promowanie swoich ludzi, wycinanie obcych, stosowanie piarowskich trików, rzucanie głupawymi bon motami w stronę mediów itp. Walka prowadzona w ten sposób nie ma nic wspólnego z jawną, męską rywalizacją na “ubitej ziemi”.

Powie ktoś: no cóż, takie są reguły demokracji! Ale co z tymi, którym sumienie i zwykła przyzwoitość nie pozwala wchodzić do tej gry. Oni są w naturalny sposób eliminowani przez system i znajdują się na ogół poza władzą. Rzadko przebije się ktoś, kto wyrasta ponad klasę partyjnych cwaniaczków. Jeśli zaś już taki się znajdzie, to musi być człowiekiem rzeczywiście wysokiego formatu, by nie dać się ściągnąć do partyjnego poziomu. Zazwyczaj jednak szlachetny polityk nie jest w stanie przebić się przez “szklaną szybę”, która rozpościera się nad jego głową. Nawet tzw. “sukces” w jego przypadku ma pewne ograniczenia.

Co realnie daje uczestnictwo w partyjnych rozgrywkach? Pomijając oczywistą “chęć służenia Ojczyźnie”, niewątpliwie ważne są wymierne korzyści. Polityk partyjny nie musi wstawać o siódmej rano, by zdążyć do roboty, zarabia zaś o wiele więcej. Po ludzku patrząc wiedzie nawet życie łatwiejsze od życia biznesmena. Biznesmen co prawda ma pieniądze i nie musi wstawać rano, ale jednak zamartwia się o kredyty i koniunkturę na rynku. Polityk, choć oficjalnie zatroskany o gospodarkę, to kryzys czy jego brak nie wpływa na poziom jego życia – kasę i tak mu wypłacą.

Najważniejszym zmartwieniem polityka jest troska o to kto pod nim kopie, kto go chce wygryźć itd. Z punktu widzenia zwykłych zjadaczy chleba, to zmartwienia mało istotne. Ale z partyjnej perspektywy, może to być problem wielkiej wagi. Cóż, jaki typ człowieka, taki “oścień”.

sobota, 17 października 2009

O. Knotz i “rewolucja seksualna” w Kościele

O. Knotz wydaje książki w nakładach, o których inni autorzy mogą tylko pomarzyć. Rozpisują się o nim zagraniczne i rodzime media. Popularność zawdzięcza nośnemu tematowi związków męsko-damskich oraz tzw. otwartej formie mówienia o nich.

Natychmiast nasuwa się pytanie: dlaczego święci i nauczyciele Kościoła nie byli aż tak “otwarci” na dyskusję o sprawach płciowości? Dlaczego generalnie dominowała u nich daleko idąca powściągliwość? Czy to ma świadczyć o ich manicheistycznych skrzywieniach (często taki absurdalny zarzut wysuwa się w stronę Kościoła)? Hipokryzji? Czy też sprawa ma głębsze dno?

Nauczanie Kościoła w omawianym temacie opiera się na przesłaniu ewangelicznym, a w warstwie filozoficzno-etycznej na czymś, co można by określić: realistyczną etyką płciową. Na przykład, w wychowaniu młodzieży akcentuje się znaczenie silnego charakteru i opóźniania rozbudzenia seksualnego, między innymi przez chronienie młodzieży przed deprawującymi obrazami. Takie podejście nie wynika z hipokryzji czy staroświeckości, lecz z realizmu i zdawania sobie sprawy z siły popędów. Tu nie ma miejsca na złudzenia, że dzięki samemu uświadomieniu seksualnemu (“przemawianiu do popędów”) można nad nimi zapanować. Do popędów się nie przemawia, popędy się opanowuje, poprzez pracę nad charakterem i wyrabianie określonych cnót.

Postulat panowania nad popędami obowiązuje także w odniesieniu do dorosłych. Dlatego w mówieniu o “tych sprawach” (w poradnictwie) wskazana jest roztropność i powściągliwość. Zbytnie koncentrowanie się na seksualności, ciągłe roztrząsanie “zagadnień szczegółowych”, tzw. “obalanie mitów”, sprzyja rozpalaniu wyobraźni. I choć o. Knotz porusza tematy w obrębie małżeństwa, to operuje w delikatnej materii, która łatwo może wymknąć się spod kontroli.
.
Mechanizm działania popędów i pokus jest bowiem taki sam dziś, jak przed wiekami (zwracał na to uwagę filozof Dietrich von Hildebrant). Czym bowiem różni się ludzka natura w XXI wieku od tej z V w. przed Chrystusem czy z XIII wieku po Chrystusie? Człowiek wymaga zawsze takiej samej pedagogii, a “duch czasów”, na którego otwiera się o. Knotz, bynajmniej nie ucisza ludzkich popędów. Jest raczej wyrazem pewnego trendu kulturowego, który objawia się frywolną otoczką w traktowania spraw płciowości. Widać to w dyskusjach światopoglądowych, modach, obrazach medialnych, reklamowych itp. Ów “duch” działa negatywnie na ludzką naturę, tzn. nie pomaga w opanowaniu sfery płciowości, lecz stymuluje do działań wątpliwych moralnie. Dlatego otwieranie się na niego, nie jest niczym innym, jak po prostu otwieraniem na te działania. Nie ma to nic wspólnego z racjonalnym dostosowywaniem się do ludzkiej natury, lecz prowadzi do jej wypaczenia

Przypomnijmy raz jeszcze: ludzka natura się nie zmienia. Nadmierna koncentracja na sprawach płciowości, nadawanie im priorytetów (tylko dlatego, że są priorytetami liberalnych społeczeństw i jej “kultury”), powielanie jej dosadnego języka, to przejaw wchodzenia w znane już kolejny.

W obronie zakonnika mógłby ktoś powiedzieć, że to media sztucznie roztrząsają tematy podejmowane przez Niego, a On sam nie ma większego wpływu na zawieruchę medialną wokół swojej osoby. Ale tak nie jest. Ojciec Knotz dosyć często i chętnie udziela się w mediach i tym samym wpisuje się w liberalną formułę, wedle której seks ma być jakimś nadzwyczajnym wymiarem ludzkiej egzystencji i, że wszystko inne jest tylko dodatkiem do niego.

Przy czym o. Knotz nie jest polskim odpowiednikiem Christophera Westa, który wprowadza “rewolucję seksualną" w Kościele amerykańskim. Jego podejście wydaje się być bardziej wyważone. Niemniej to co robi jest bez wątpienia rewolucją, a rewolucje wymagają ofiar.

wtorek, 13 października 2009

Gimnazja a wyrównywanie szans

Mija właśnie dziesięć lat od reform edukacyjnych, które zaowocowały powstaniem gimnazjów. Czy nowe szkoły spełniły pokładane w nich nadzieje? Zanim odpowiem na to pytanie wypada wyjaśnić pewną podstawową kwestię.

Zgodnie z intencjami autorów reformy, przed gimnazjami postawiono następujące zadania:
a) upowszechnienie wykształcenia przez wydłużenie nauczania ogólnego do 9 lat,
b) zapewnienie równości szans - miały one w zamyśle wyrównywać poziom nauczania uczniów, c) poprawienie jakości edukacji – poprzez wprowadzenie równowagi między przekazywaniem wiedzy, nabywaniem umiejętności i kształtowaniem postaw oraz upowszechnienie znajomości języka obcego i sprawnego posługiwania się komputerem (za: Biblioteczka reformy 2, O sieci szkół, W-wa 1998 s. 5-7).

Przede wszystkim trzeba sobie jasno powiedzieć, że koncepcja „wyrównywania szans” i „upowszechniania wykształcenia” poprzez wydłużenie czasu nauki wstępnej, nawiązuje wprost do starych, lewicowych, by nie rzec komunistycznych koncepcji oświatowych. Na przykład, w takim duchu swoje pomysły edukacyjne ujmowali przedwojenni lewicowi oświatowcy, jak M. Falski,
W. Spasowski, S. Sempołowska. Warto też przypomnieć, że o tzw. „dziesięciolatce” marzyli już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku reformatorzy komunistyczni. Paradoksalnie udało się to dopiero wprowadzić pod presją Unii Europejskiej w tzw. „wolnej Polsce”. Oto bowiem „zerówka”, sześć lat szkoły podstawowej i trzy lata gimnazjum, dają w sumie dziesięć(!) lat nauki wstępnej przeznaczonej na niwelowanie „różnic klasowych”!

W swoim wydźwięku propagandowym jest to oczywiście koncepcja bardzo szlachetna. W
rzeczywistości jednak trudno dostrzec, by filozofia „wyrównywania szans” przyniosła jakiekolwiek pozytywne skutki. Wręcz przeciwnie - w wieku rozwojowym, w którym koledzy są najważniejsi, następuje masowe równanie w dół, zarówno w dydaktyce jak i w zachowaniu. Dlatego przede wszystkim powinno się już na wczesnych etapach kształcenia rozdzielać uczniów zdolnych od słabszych oraz niezdyscyplinowanych, z zaniedbaniami wychowawczymi, od tych, którzy wynieśli z domu dobre nawyki.

W przeprowadzonych dziesięć lat temu reformach nie było jednak takiej opcji. Przypisanie gimnazjów do rejonów sprawiło, że wszystkie dzieci z danego rejonu (dzielnicy, osiedla) uczą się razem, niezależnie od tego, co sobą reprezentują. Negatywne efekty obserwujemy na co dzień.

W tych warunkach trudno mówić o spełnieniu podstawowego założenia reformy, czyli poprawieniu jakości edukacji.

sobota, 10 października 2009

Racjonalny Kościół i irracjonalni ateiści

Kika dni temu Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów złożyło doniesienie do prokuratury, żądając wyjaśnień w kwestii głośnych wydarzeń w Sokółce. Przypomnijmy – w naczyniu z opuszczonym w kościele komunikantem lekarze stwierdzili obecność fragmentu tkanki pochodzącej z mięśnia sercowego.

Z racjonalistami są dwa problemy. Pierwszy ma wymiar propagandowy. Posługiwanie się w nazwie słowem “racjonalista” jest bardzo wygodne z marketingowego punktu widzenia, gdyż kojarzy się ludziom: albo z czymś nieznanym, ale mądraśnym (tym mniej oczytanym), albo z jedynie słuszną postawą myślową (tym, którzy trochę otarli się o filozofię na studiach, ale nie do końca doczytali w “Tatarkiewiczu” o co w niej chodzi). Dlatego też w przeciwieństwie do fideisty, irracjonalisty, ba, nawet empirysty,”racjonalista to brzmi dumnie” i z jakąś taką wyższością.

Jednak w rzeczywistości, w filozofii wyróżnia się przynajmniej kilka rodzajów racjonalizmów. Mówi się np. o racjonalizmie platońskim, arystotelesowskim, scholastycznym(!), kartezjańskim, heglowskim, kantowskim itp. O jaki chodzi w tym przypadku? Prawdopodobnie o taki, który ma potwierdzać ateizm. A to jest, delikatnie pisząc, lekkim nadużyciem.

Drugi problem dotyczy wiarygodności ludzi nazywających się dumnie “racjonalistami”. Zastanówmy się hipotetycznie nad możliwymi rozstrzygnięciami wydarzeń w Sokółce. Załóżmy najpierw, że śledztwo prokuratorskie i dochodzenie kościelne wykaże, iż w rzeczonej sprawie doszło do oszustwa. Jak zachowa się biskup miejsca? Z całą pewnością uzna wyniki dochodzenia i będzie po sprawie.

Ale co by się stało, gdyby prokuratura stwierdziła, że rzeczywiście mamy do czynienia z tkanką sercową niewiadomego pochodzenia i przy okazji wykluczyła ingerencję osób trzecich? Jak zachowaliby się nasi “racjonaliści”? Racjonalnie podchodząc do sprawy powinni przyznać, że coś jest na rzeczy. Ale czy takie zachowanie naszych ateistów jest w ogóle do pomyślenia? Raczej należy się spodziewać wypowiedzi w rodzaju, że prokuratura jest “pod butem Kościoła” itp.

Taka postawa to wynik zamkniętego, fundamentalistycznego widzenia świata. Wychodząc z określonych założeń ateiści zamykają się i nie są w stanie wyjść poza ściśle wyznaczone schematy myślowe. Nie chcą przyznać, że istnieją zjawiska przed którymi umysł musi skapitulować. Pisząc obrazowo - rozum może niekiedy doprowadzić człowieka nad brzeg rzeki i tam go zostawić, mówiąc: “dalej nie popłynę”. Czyż każdy, kto przyjmuje taką optykę nie postępuje racjonalnie (czyli: zgodnie z zasadami logiki)?

W tym kontekście podejście Kościoła, w przeciwieństwie do podejścia ateistów, jest jak najbardziej racjonalne: skoro fakty wskazują na cud - przekazujemy sprawę do dalszego badania przez Watykan, jeśli nie – zamykamy ją.

Czy można sobie wyobrazić bardziej otwartą postawę?

wtorek, 29 września 2009

W oczekiwaniu na Stalino-Hitlerka

Świat dookolno-medialny wciąż przekonuje na różne sposoby, że człowiek wyhodowany w świecie postchrześcijańskim jest generalnie lepszy od tego, żyjącego w czasach, w których chrześcijaństwo prowadziło narody. Z książek, filmów czy publicystyki wyziera nieokrzesany, fundamentalny i smutny katolik. Z kolei "nowy człowiek" jest radosny, przyjaźnie nastawiony do świata, uśmiechnięty, tęczowy, tolerancyjny itp. Przyczyną tej przemiany ma być generalnie oświeceniowy humanizm (i jego filozofie). Dzięki niemu zrodziła się nowoczesna sztuka, technika i oczywiście liberalno-demokratyczne społeczeństwa, które formują nową psychikę.

Jednak w realu z tą “lepszością” współczesnego człowieka wcale nie jest tak różowo. Gołym okiem widać, że pod pudrem postępowości skrywa się: nieokrzesanie, wulgarność, wszechobecne chamstwo i prymitywizm w telewizji czy Internecie.

Co bardziej zdeterminowani fanatycy “nowego świata” powiadają, że taki stan rzeczy, to efekt działania nie zniszczonych do końca agentur “dawnego systemu”, że “oświecony człowiek” nie zastąpił ostatecznie “zaściankowego”, “średniowiecznego”. Gdyby nawet tak było, to przecież na horyzoncie powinny już być widoczne oznaki nadchodzącej wiosny. A tu wiosny ani widu, ani słychu. Można rzec - jesień coraz mroczniejsza.

Dlaczego tak się dzieje? Otóż, wbrew taniej propagandzie w filozofiach (około)oświeceniowych, tkwi fundamentalny błąd antropologiczny, polegający na przyjęciu fałszywej koncepcji człowieka. Człowiek interpretowany jest tam albo materialistycznie, albo idealistycznie. Zawsze jednak podporządkowany zostaje konkretnej ideologii. W efekcie na przykład zdobywana przez niego wiedza ma charakter niemal wyłącznie praktyczny i utylitarny, tak by służyła ideologii. Niemal całkowicie odchodzi się od klasycznego ideału kształcenia, który miał na celu osobowy, wszechstronny rozwój człowieka. W tych warunkach coraz bardziej degeneruje się on moralnie i trudno oczekiwać od niego poprawy kondycji duchowej.

Dlatego w przyszłości można co najwyżej spodziewać się pojawienia nowego Stalino-Hitlerka, któremu tamci mogli co najwyżej kapcie przynosić. A o nowym, lepszym człowieku, można zapomnieć.

sobota, 19 września 2009

Edukacja domowa efektywniejsza i tańsza

Najnowsze amerykańskie badania wykazują, iż uczniowie pobierający naukę w domu (tzw. homeschooling) uzyskują o 37% lepsze wyniki, niż uczący się w szkole. Są to już kolejne badania potwierdzające taką prawidłowość. Przy tym uczeń szkolny kosztuje 10 000 dolarów (rocznie), a uczący się w domu tylko 500 dolarów! Wychodzi na to, że kształcenie rodzinne jest o wiele bardziej efektywne i ekonomiczne.

Skąd tak znaczące różnice? Szkoła amerykańska jest specyficzna, nakierowana na praktycyzm, a nie na teorię. W rezultacie daje uczniowi mniej systematycznej wiedzy. Z kolei rodzice uczący w domu prawdopodobnie nie chcą tracić czasu na pedagogiczne eksperymenty i robią wszystko, by dziecko nabyło solidną wiedzę z danego przedmiotu. O takich a nie innych wynikach decydują więc zastosowane metody oraz dodatkowo większa determinacja w dążeniu do wiedzy (zarówno rodziców jak i dzieci). Swoją drogą ciekawe, jak podobne badania wypadłyby w Polsce. Z uwagi na fakt, iż polskie szkolnictwo pod wieloma względami upodabnia się do amerykańskiego można spodziewać się analogicznych rezultatów.

W tej sytuacji, aż ciśnie się na usta pytanie: czy warto tracić czas i pieniądze na oświatę szkolną?
Powyższe fakty wskazują na konieczność stworzenia większej dostępności do edukacji domowej także w Polsce. Jednak całkowita rezygnacja z nauczania szkolnego nie wchodzi w rachubę. Decydują tu względy praktyczne. Nie wszyscy rodzice z uwagi na pracę w ciągu dnia są w stanie zająć się nauczaniem swoich pociech. Jedocześnie nie wszyscy mogą podołać temu zadaniu. W praktyce w nauczaniu domowym dominują rodzice z wyższym wykształceniem i o wysokich dochodach.

Istnienie tradycyjnych szkół jest zatem konieczne. Ale czy muszą to być akurat szkoły państwowe, to już osobny temat.


(Na podstawie badań "National Home Education Research Institute" za: http://www.catholic.org/clife/back2school/story.php?id=34240)

poniedziałek, 14 września 2009

Zombie, czyli ani katolik, ani ateista

Przed kilku laty wpadła mi w ręce prasowa relacja z młodzieżowego programu w jednej z telewizyjnych stacji zachodnich. Jak to w takim programie bywa młódź prowadzila spontaniczne dyskusje, siląc się na nowoczesność i oryginalność myślenia. W pewnym momencie – chyba w celu ożywienia programu - dziatwa zadzwoniła do pewnego pastora z zapytaniem: co to jest chrześcijaństwo i w ogóle religia ?

Pastor najpierw sprawiał wrażenie, że nie jest pewny “czy żartują czy o drogę pytają?”. Gdy w końcu pojął, że te chodzące owoce systemu edukacyjno-medialnego nie stroją sobie z niego żartów, ale rzeczywiście łakną wiedzy, zlitował się nad bidulkami i jął im opowiadać o chrześcijaństwie. Wdzięczni słuchacze uważnie łowili każde słowo wypowiedziane przez gościa. W pewnym momencie wspomniał coś o przykazaniach. Młódź tedy ożywiła się nieco: “Jakie przykazania?”- zapytała chórem. Pastor wyliczał dziesięcioro przykazań, a dziatwa słuchała z rozdziawionymi gębami. Naprawdę jest coś takiego? - pytano. Gdy doszedł do “nie cudzołóż”. Dzieciarnia zawyła: “łoł!” Że to niby takie śmieszne, oryginalne czy co...

Przypomniałem sobie tamten tekst, gdy w połowie sierpnia natknąłem się w sieci na zdjęcie okienka zakładu kserograficznego, na którym pracownik nakleił karteczkę z napisem: “15 sierpnia zakład nieczynny z powodu jakiegoś święta. Prawdopodobnie koncertu Madonny.” Może to i śmieszne, ale przede wszystkim istotne jest to, że – o ile ten przypadek nie jest wyrafinowanym żartem – to ukrywa się za nim właśnie współczesny zombie – taki ani katolik, ani ateista.

Dlaczego nie katolik? Bo choć formalnie jest ochrzczony, bierzmowany, bierze ślub w Kościele, czasami nawet chodzi na Mszę św., to w rzeczywistości wiara go nie interesuje. Taki “żywy trup” katolicki. Tu ważna uwaga: jego formacji nie należy mylić z tą określaną niegdyś mianem katolicyzmu ludowego. Przedstawiciel tamtego katolicyzmu mimo wszystko odznaczał się jakąś formą pobożności i choć czasami miał poważne luki w wykształceniu religijnym, posiadał mimo wszystko zmysł katolicki (sensus catholicus) i naturalną pobożność. Jednak współczesny system oświatowy, plus media oraz dookolny świat nastawiony głównie na realizację potrzeb dwuotworowca (jeść i wydalać), całkowicie przykrył w omawianym typie dawną, naturalną pobożność.

Dla naszego zombie Kościół i Chrystus to abstrakty. Żyje w sposób totalnie wyjałowiony z kontekstu chrześcijańskiego. Jego myśli krążą głównie wokół tzw. miłości (pojmowanej romantyczno-seksualnie), zdobywania pieniądzy, niekiedy nawet atrakcyjnego wykształcenia, pracy, spotkań z kolegami i koleżankami oraz wymyślaniu wciąż nowych form rozrywki. Z reguły nie posiada wyższych potrzeb kulturalnych, choć spotykana bywa wersja z wyższym wykształceniem (ukulturalniona). Jednak wykształcenie nie wpływa specjalnie na jego kondycję duchową. Wiedzie wciąż żywot wegetatywno-zmysłowo-materialny, w pewnym sensie zbliżony do życia zwierzęcego, a zdobyte wiadomości filtruje tak, by miały charakter wyłącznie praktyczny. Wyższe życie duchowe jest mu praktycznie obce.

Dlatego też, podobnie jak zwierzęta, nie czuje potrzeby zadawania sobie pytań o charakterze metafizycznym: Bóg, prawda, kwestia życia po śmierci - w zasadzie nie pojawiają się na wierzchołku jego myśli i nie budzą większych emocji czy ciekawości. Istnieje mechanizm, który skutecznie spycha je w głąb psychiki. Omawiany typ przejawia jakiś pierwotny, zwierzęcy prymitywizm i duchowe zdziczenie połączoną niekiedy z wysublimowaną zidiociałością (nawet pomimo pozornego wykształcenia).

Jak nie katolik, to może ateista? Niestety. Trudno go porównywać także z klasycznym ateistą, gdyż spory światopoglądowe go nie obchodzą. Głównym rysem jego psychiki nie tyle jest antyklerykalizm czy ateizm, co totalna obojętność na problemy wiary czy niewiary. W przeciwieństwie do niego wojujący antyklerykałowie i ateiści raczej wadzą się z Bogiem, nieustannie mają przed oczami fundamentalne pytania i gdy nawet odpowiadają nań negatywnie, to jednak pytania ostateczne jakoś ich zajmują i niepokoją. Naszemu zombie – to wszystko jest obojętne.

Czy stanowi on istotny składnik populacji? Wydaje się, że z każdym rokiem jego znaczenie w społeczeństwie rośnie. Trudno to statystycznie ocenić. Problem polega na tym, że jest on permanentnie mylony z antyklerykałem, ateistą czy katolikiem letnio-ludowym i nie wyodrębnia się się w stosunku do niego specjalnej “taktyki” argumentacyjno-ewangelizacyjnej: ani w publicystyce, ani w katechezie.

Sposób docierania do niego nie powinien opierać się na wysublimowanych formach argumentacji, ale wymaga raczej czegoś, co można by nazwać budzeniem człowieczeństwa lub “egzorcyzmowaniem” duszy zwierzęcej. Dopiero obudzenie w ten sposób “wrażliwości metafizycznej” stworzy szansę na jakąkolwiek efektywną dyskusję.

czwartek, 10 września 2009

Regułki czasami się przydają

Pod koniec sierpnia kierownictwo Centralnej Komizji Egzaminacyjnej przedłożyło w MEN raport z tegorocznych egzaminów gimnazjalnych i maturalnych. W konkluzji stwierdzono, że dzieci nie radzą sobie z samodzielnym, twórczym myśleniem. Kilku publicystów od razu podchwyciło temat, powtarzając zgrany refren, iż polska edukacja nastawiona jest na “uczenie regułek”, zamiast przysposabiać do kreatywności.

Używając takich argumentów zapomina się, że od początku lat dziewięćdziesiątych szkoła ciągle reformuje swoje oblicze, między innymi walcząc z encyklopedyzmem (“uczeniem dużej ilości niepotrzebnych regułek”). Wbrew temu co się mówi efekty tych działań są znakomite. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że poziom nauczania obniżył się w ostatnich latach. Fakt ten potwierdzają choćby pracownicy naukowi, którzy opowiadają o zatrważających przykładach głuptactwa świeżo upieczonych studentów.

Gdyby nawet jeszcze jakieś programy nauczania nie zostały odpowiednio odchudzone, to i tak te “zapóźnienia” są na bieżąco nadrabiane (vide: odchudzenie kanonu lektur szkolnych w nowej podstawie programowej). Odejściu od solidnej wiedzy sprzyja też cała otoczka wychowawcza funkcjonowania szkoły. Gdy uczeń nie czuje respektu przed nauczycielem (wkłada mu przysłowiowy kosz na głowę), to z całą pewnością ten nauczyciel nie zmusi go do regularnej nauki.

Mamy zatem do czynienia z tragikomiczną sytuacją. W praktyce pozbyto się tzw. encyklopedyzmu, ale równocześnie w zamian nie pojawiło się... “kreatywne myślenie.” W efekcie ani regułek dzieci nie znają, ani twórcze specjalnie nie są (chyba że w rozrabianiu).

Błąd tkwi nie tyle w braku konsekwencji w reformach, jak się sugeruje, co w błędnych założeniach już na samym wstępie proponowanych zmian. Twórcze myślenie rozumiane jest przez reformatorów zazwyczaj w kategoriach pedagogiki postdeweyowskiej, w której akcentuje się działanie, a nie konkretną, solidną wiedzę z danej dziedziny. Jest to oczywiście błąd. Każde działanie powinno być bowiem poprzedzone gruntownym poznaniem rzeczy czy zjawiska. Czy fizyk może dokonać ważnego odkrycia nie mając wiedzy na temat badanego obszaru zagadnień? Kreowanie rzeczywistości bez dostatecznej wiedzy, to podążanie na oślep za instynktami i intuicjami. Dlatego w rezultacie takiej pedagogii młodzież “myśli twórczo” zazwyczaj w obszarach, w których nauka jest jej nie potrzebna. Na przykład, podążając za prymitywnymi odruchami “twórczo” znęca się nad nauczycielami czy rówieśnikami.

Najwyższy czas, żeby reformatorzy i niektórzy publicyści uświadomili sobie, że pewne regułki czy reguły trzeba poznać, chcąc dojść do czegoś w życiu. Inaczej po prostu się nie da.

poniedziałek, 7 września 2009

Apologia Starszej Pani

Matka w rodzimej kulturze była niezwykle ważną personą. Czczona i całowana po rękach cieszyła się wyjątkowym pietyzmem. W nowej Polsce, gdzie w cenie przede wszystkim młodość i uroda, straciła na prestiżu. Szczególnym rodzajem pogardy obdarzany jest pewien rodzaj matki czy babci nazywany pogardliwie “moherem”.

Gdzie jej równać się z “młodą, wykształconą z wielkiego miasta”, która na bieżąco śledzi wszystkie “trendy”, studiuje modne kierunki i – co tu dużo pisać – jest atrakcyjniejsza medialnie. We współczesnej kulturze obrazkowej, to ona wiedzie prym i to ona znajduje się na telewizyjnym świeczniku.

Dwa obrazki

Obrazek 1: Starsza kobieta wspomina w Radiu Maryją dziecięcą przygodę z Powstania Warszawskiego.

„Gdy byłam małą dziewczynką (miałam 11 lat), jak to dziecko wyrwałam się matce i pobiegłam na sąsiednie podwórko. Spoza krzaków obserwowałam jak esesmani powiesili dwóch młodych chłopców (16-17 lat), później grali polską czapką wojskową w piłkę. Nie wytrzymałam. Podbiegłam i wyrwałam im tę czapkę. Byli tak zaskoczeni, że zanim ruszyli za mną w pościg ja im zniknęłam w zaułkach ruin miasta. Potem byłam w kościele, który był wyłożony zabitymi ludźmi Widziałam też jak ktoś wydał Niemcom polskiego powstańca, który został przez nich rozstrzelany” (wypowiedź zacytowana skrótowo i z pamięci).

Obrazek 2: Akcja dzieje się w pociągu relacji...mniejsza z tym.

Paniusia ok. trzydziestki. Przez cały czas podróży nie rozstaje się z telefonem. Głos specyficzny, trajkotliwy. Z tego co trajkocze wynika, że skończyła chyba wszystkie modne kierunki studiów: informatykę, prawo i podyplomową bankowość. Narzeka na jakość klubów nocnych w mieście X. Lubi politykować. Naśmiewa się z prawicy i oburza na Radio Maryja. Komentuje przejeżdżające miejscowości: „dziura”. „pokomunistyczne budynki”, “prowincja”. A zaraz potem coś o koleżance, która żyje z jakimś facetem, a już dawno powinna go zostawić. Od czasu do czasu rzuca okiem na leżącą przed nią “Machinę”. Jednak szybko nudzi się i zaraz wraca do ukochanego telefonu.

Wątpliwa wyższość “paniusi”

Powyższe zestawienie jest wynikiem spontanicznej obserwacji tych dwóch kobiecych typów. Widać z niego, że domniemana wyższość kulturowa - egoistycznej, zapatrzonej w siebie trzpiotki, od doświadczonej, styranej życiem kobiety, jest mocno wątpliwa. Wiedza na temat nowych technologii, prawa, bankowości nie przekłada się przecież na mądrość życiową w klasycznym rozumieniu. Czy paniusia z pociągu widziała z bliska śmierć? Grozę wojny, która zmienia perspektywę patrzenia na życie? Czy jest w stanie poświęcać się dla innych? Czy doświadczyła rozczarowań miraży życiowych jakimi mami ludzi młodość? Kto zatem wart jest większego zaufania: zakompleksiona “młoda-stara” panna (singielka), czy starsza kobieta z instynktem lwicy (w pozytywnym znaczeniu tego słowa)?

Nie ulega wątpliwości, że w sensie moralnym i mądrościowym młodsza nie dorównuje starszej. Jej wybory religijne i polityczne są o wiele mniej wiarygodne, bo nie opierają się na naturalnej mądrości płynącej z doświadczenia życiowego, podpartego cierpieniem i modlitwą. Wbrew pozorom to właśnie “młode, wyzwolone” łatwiej poddają się obróbce medialnej przez publikatory. To w ich zachowaniu widać bezkrytyczną akceptację mód i trendów społeczno-politycznych. A niekiedy - pomimo wykształcenia - zadziwiające luki w wiedzy.

Starsze, wbrew temu co się mówi, swój podstawowy wybór społeczno-religijny dokonują w sposób całkowicie świadomy. Nikt przecież nie zmusza je do słuchania Radia Maryja (z którym są zazwyczaj kojarzone). To one wykonują ten pierwszy, całkowicie świadomy krok (pomimo uśmiechów i docinków rodziny), jakby przeczuwając, że tam jest najbliżej prawdy.

Gwoli sprawiedliwości - i one nie są bez wad. W dążeniu do celu bywają uparte i zaborcze, czasami bezkrytyczne w swych wyborach politycznych. Niemniej takie zachowanie jest z psychologiczno-racjonalnego punktu widzenia usprawiedliwione. Silne poczucie upływającego czasu sprawia, że nie chcą tracić go na analizę wysublimowanych koncepcji politycznych i pragną jak najprostszą drogą osiągać cele, które w perspektywie życia ich dzieci i wnuków wydają im się istotne.

* * *

“Moje przekonania są przekonaniami starej kobiety, która w kącie kościoła mamrocze swoje pacierze” – pisał N. G. Davilla. Z jednej strony czysta, ufna wiara i pewność tej kobiety, z drugiej jej młoda, gniewna wnuczka czy córka, tracąca czas na “bunty”, “nowoczesność” i “wyzwolenie”. Jednak dopóki Starsza Pani szepcze w Kościele swoje pacierze jest szansa, że Młoda, kiedyś mimo wszystko zajmie jej miejsce.

wtorek, 1 września 2009

W rocznicę napaści polsko-niemieckiej na ZSRR

Z tą delegacją niższej rangi to przesada. Co prawda najpierw mieli Amerykanie przysłać ministra z wykopalisk, ale w końcu przysłali takiego, co ma bezpośredni kontakt z B. Obamą. Ale gdyby nawet przysłali tylko W. Perrego, który kontaktuje się ze swoim prezydentem wzrokowo (widzi swojego prezydenta w telewizorze), to i tak nie byłoby źle. Mogli przecież przysłać sprzątaczkę z Białego Domu. Kreml miałby wtedy niezły ubaw.

Z drugiej strony trudno dziwić się Ameryce – wysyłać wysokiego rangą polityka do kraju, w którym pozostały jeszcze muzea po “polskich obozach zagłady”? Dodatkowo w sytuacji, gdy rosyjscy historycy ustalili, że Polskie Pany o mało co nie zawarły sojuszu z Hitlerem. Jakby dobrze zmotywować takich historyków, to odkryliby, że Polska wraz z Niemcami w 1939 r. napadła na CCCP. Bohaterscy krasnoarmiejscy odparli atak, a ich kontrofensywa przyniosła sukces - odzyskali część prastarych, sowieckich ziem. Hitler jednak ze swoją armią pozostał już w Polsce, by strzec wschodnich rubieży swych sojuszników.

W ten sposób dałoby się też wyjaśnić, dlaczego dzielni wojacy znad Sekwany i Tamizy nie ruszyli we wrześniu z odsieczą. Jak mogli pomagać Polsce, która sojuszniczo z Hitlerem zaatakowało Rosję Sowiecką? Gdyby zachodni historycy trochę ambitniej pomyszkowali po tajnych archiwach, pewnie bez trudu znaleźliby dokumenty potwierdzające taki rozwój wypadków.

Pozostaje jeszcze kwestia “wypędzonych”. Można sprawę wyjaśnić tak: gdy ruszyła sowiecka kontrofensywa Polacy idąc jak sępy za radzieckimi frontowcami wyganili biednych Niemców z ich prastarych siedzib.

Cóż, w postmodernizmie każdy ma swoją prawdę, więc można rozważać jej rożne warianty.

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że pomimo tej całej gadaniny o “demokracji”, “postępie”, “nowych czasach”, historia jak nakręcona wciąż zmierza do swych starych kolein. Jakaś niewidzialna siła przyciąga Rosję do Niemiec i żadna Unia Europejska, ani “oświecona”, technologiczna cywilizacja nie jest w stanie tego zmienić. Nie ma się co łudzić, wcześniej czy później znany scenariusz zostanie powtórzony.

sobota, 29 sierpnia 2009

Amisze, katolicy i kwestia taktyki

W maju bieżącego roku wielu amerykańskich katolików protestowało przeciw uhonorowaniu Baraka Obamy tytułem doktora honoris causa katolickiego Uniwersytetu Notre Dame. Jednak ceremonii jednoznacznie sprzeciwiło się tylko 70 biskupów (na 230). Być może ten fakt jest kluczem do zrozumienia dlaczego w ogóle doszło do wspomnianego wydarzenia.

Ostatnio więcej światła na sprawę rzucił arcybiskup Michael J. Sheehen z archidiecezji Santa Fe. W
jednym z wywiadów
stwierdził, że większość biskupów była wręcz przerażona skalą protestów. Są oni bowiem przekonani, że Kościół nie powinien izolować się od Ameryki poprzez radykalizację zachowań i protestów w sprawie “aborcji”. Hierarcha twierdzi, że radykalna taktyka “wojowniczej mniejszości” sprawi, że katolicy będą w Stanach Zjednoczonych postrzegani, jak amisze. Właściwa taktyka zaś polega – krótko pisząc - na współpracy i dialogu. (Kwestia ewangelicznego bycia “znakiem sprzeciwu”, jak widać nie wchodzi w grę).

Jeden z internautów komentując tę wypowiedź trochę ironicznie, trochę z goryczą, podziękował abp Sheehenowi. Za co? Za to, że pozwolił mu uświadomić sobie jeszcze raz, że nie ma już nadziei dla Kościoła.

Politykę bycia “letnim” w ciekawy sposób skrytykowali również nie tak dawno dwaj publicyści Eric Guinta i Eugene Cuningham. Autorzy stwierdzili (prowokująco), że tak jak dzisiaj Kościół oskarżany jest o milczenie w sprawie nazizmu, Holocaustu i generalnie o wiele innych nieszczęść ludzkości, tak za sto lat zostanie oskarżony przez historyków nie tylko o milczenie w sprawie zabijania nienarodzonych, ale również o podejmowanie w tym kierunku konkretnych działań. Jako przykład takiej postawy podali właśnie między innymi spolegliwość biskupów w sprawie Notre Dame. (Podkreślmy, że uczelnia oficjalnie nie ucierpiała na swojej katolickiej tożsamości, a rektor nie stracił posady. )

Inną poszlaką, która może za sto lat pomóc historykom wskazać katolików jako winnych rozpowszechniania dzieciobójstwa, będzie to, że statystyczny, amerykański katolik na przełomie XX/XXI wieku głosował za zabijaniem nienarodzonych. Na dodatek stanowisko pro-life jest dalekie dla wielu nominalnie katolickich polityków, jak: Joe Biden, Mario Cuomo, Barbara Mikulski, Christopher Dodd czy zmarły Edward Keneddy.

Ten ostatni, jak na “przykładnego katolika” przystało popierał finansowanie przez podatnika eksperymentów na embrionach (11 kwietnia 2007), głosował za przyznaniem 100 milionów dolarów na rozwinięcie kompleksowej edukacji seksualnej i dostępności środków antykoncepcyjnych dla młodzieży (17 marzec 2005), sprzeciwiał się utrzymaniu zakazu aborcji na terenie baz wojskowych (20 czerwca 2000) czy zakazowi klonowania ludzi (11 lutego 1998).

Biorąc pod uwagę te fakty – można chyba przyznać rację wspomnianym publicystom. Historycy będą mieli stosunkowo łatwe zadanie, by oskarżyć katolików o kolejną zbrodnię! I pomyśleć, że cała sprawa to wynik “taktycznego nieporozumienia”. Katolicy bowiem (a w tym część biskupów) mieli dobre intencje - nie chcieli upodobnić się do amiszów. Ale dobrymi intencjami - wiadomo... co jest wybrukowane.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Presley, “Lenin” i “Cud Różańca”

Elvis Presley nie przepadał za Johnem Lennonem. Z uwagi na sympatie polityczne lidera The Beatels nazywał go pieszczotliwie “Leninem”.

Lennon tworzył piosenki takie jak np. Imagine, w których przedstawiał fanom wizje świata bez religii i własności. Jego światopogląd i działalność począwszy od fascynacji religijnością Wschodu a na politycznych preferencjach skończywszy, sprowadzała się w zasadzie do negacji tradycyjnego świata wartości typowych dla cywilizacji łacińskiej (katolickiej).

Presley z kolei do aniołków nie należał i choć można mu wiele zarzucić, niemniej – niezależnie od motywacji jakie nim kierowały - pozostawił po sobie pewną pieśń, prawdziwą perełkę. Oto “Cud Różańca” - hymn pochwalny na cześć Matki Bożej oraz tej katolickiej broni tak lekceważonej przez “imaginistów”.




PS. Czy ktoś w popkulturze zrobił coś więcej dla popularyzacji Różańca?

Literatura:
Hutchins Chris, Thompson Peter, Elvis i Lennon: Dzieje nienawiści.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

O metodzie demokratycznej i nazistowskiej na przykładzie eutanazji

Arcybiskup Clemens August von Galen w kazaniu wygłoszonym w Kościele św. Lamberta w Műnster 3 sierpnia 1941 roku skrytykował władze hitlerowskie (zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz) za praktyki eutanazyjne. Kaznodzieja poinformował wiernych, że do miejscowych władz medycznych przysłano instrukcję, zgodnie z którą zalecano przygotowanie wykazu chorych określanych mianem “nieproduktywnych obywateli”. Później, na podstawie tych wykazów chorzy i kalecy byli zabierani z domów oraz szpitali i przewożeni w nieznane miejsca. Po pewnym czasie rodziny otrzymywały informacje o śmierci bliskich i skremowaniu ich zwłok. (Kremacja uniemożliwiała stwierdzenie rzeczywistej przyczyny zgonu.)

Arcybiskup w swoim kazaniu otwarcie potępił postępowanie władz. Co więcej, powołał się na obowiązujące prawo zabraniający takich praktyk, a nawet nakazujące informowanie o zaistnieniu podejrzenia ich występowania. Mówca oświadczył, że sam powiadomił o tych podejrzeniach stosowne służby państwowe, ale bez rezultatu.

Co ciekawe, w swoim kazaniu imiennie skrytykował Rudolfa Hessa. Jednak Jego prestiż i poparcie wiernych było tak wielkie, że naziści nie zdecydowali się na ostateczną rozprawę z hierarchą. Dopiero w 1944 umieścili Go w obozie Sachsenhausen.

* * *

Współcześni eutanaziści reagują nerwowo, gdy się ich porównuje z hitlerowcami. Znany refren w takich przypadkach brzmi: “gdy dwaj mówią to samo, to jeszcze nie jest to samo”. Różnica ma polegać na tym, że “ponurzy synowie postępu” chcą dobijania chorych w imię wolności i walki z cierpieniem, zaś naziści nikogo nie pytali o zgodę.

To prawda - naziści działali metodami totalitarnymi, demokraci posługują się metodą “dialogu”, przekonywania, sugestii. W demokracji nie wymusza się zgody, lecz ją produkuje (W.Lipmann). Technologia produkcji takiej zgody w przypadku eutanazji odwołuje się do konieczności wysłuchania tzw. "własnej prośby pacjenta".

Lekarz Ryszard Fenigsen, w książce: "Eutanazja. śmierć z wyboru?", podaje na przykładzie holenderskim sposoby za pomocą których lekarz-eutanasta wymusza tzw. "własną prośbę pacjenta": Zaczyna od przedstawienia sytuacji i nie oszczędzenia przy tym pacjentowi opisu straszliwych powikłań, które już nastąpiły lub w przyszłości "nastąpić mają". Stan chorego określa jako beznadziejny (...); wypowiada się z całą mocą nieomylnej nauki (a zapomina, jak wiele błędów nasza nauka popełnia). (...) Taka przemowa (a nie sama choroba) wtrąca chorego w głęboką depresję, czasami w psychozę reaktywną.

Gdyby jednak pensjonariusz był zbyt oporny i wciąż sprzeciwiał się “dobrej śmierci”, wówczas stosuje się nieco skuteczniejsze "metody przekonywania". Nie musi to być nawet nacisk czynny - pisze wspomniany R. Fenigsen. - Małe akcje, np. piętnastominutowe opóźnienie w podaniu basenu, są bardzo skuteczne.

Po takich "argumentach" chory w końcu poddaje się. Lekarz-eutanasta z właściwą sobie troskliwością jeszcze pyta chorego: czy jest pan pewny swojej decyzji? Wieczorem (w celu rozwiania wszelkich wątpliwości) personel pomocniczy powtórzy jeszcze raz akcję z basenem.

"Własna prośba" staje się faktem. Metody demokratyczne jeszcze raz ukazują swoją wyższość nad nazistowskimi..

PS. Biskup Clemens August von Galen został po wojnie wyniesiony do godności kardynalskiej. W roku 2005 papież Benedykt XVI ogłosił go błogosławionym.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

O jakości powietrza w polskich szkołach

We wrocławskich szkołach dzieci z ADHD mają pracować z asystentem. Taki asystetnt będzie siedział w ławce razem z uczniem i wspomagał pracę głównego nauczyciela. Pieniądze na projekt wyłożyła Unia Europejska. Ta sama, która ma wyłożyć 4 mln euro na badanie jakości powietrza w polskich szkołach. Jakość powietrza rzecz ważna. Gdy atmosfera robi się gęsta pracuje się znacznie gorzej. Nie mówiąc już, że coś wisi w powietrzu.

Warto zwrócić uwagę, że działania Unii są tu niekonsekwentne. Z jednej strony komisarze chcą odświeżyć powietrze w szkołach, a z drugiej - robią wszystko, by to powietrze nie było najwyższej jakości. Rzucając bowiem kasę na asystentów dzieci nadpobudliwych doprowadzą w końcu do zwiększenia zaduchu w klasach. Zdecydowana większość dzieciaków jest dzisiaj bowiem dziwnie pobudzona i potrzebuje dodatkowych nauczycieli (i to najlepiej nie jednego, ale dwóch). Słowem – gdyby konsekwentnie przestrzegać zasady “dziecko plus asystent”, liczba osób psujących powietrze w danej klasie mogłaby się podwoić. Wyniki wspomnianych na wstępie badań nie byłyby rewelacyjne.

Atmosfera w szkołach może zagęścić się jeszcze z jednego powodu. Ministerstwo zmieniło przepisy o edukacji seksualnej. Do tej pory rodzice mieli obowiązek przedstawienia pisemnej zgody na pobieranie przez swoje pociechy nauki o seksie w szkole, teraz zaś z urzędu domniemuje się taką zgodę. Rodzice w osobnym piśmie muszą wyrazić swój sprzeciw. A że wielu opiekunom nie chce bawić się w papierologię (inna sprawa, że większość pewnie nie będzie zdawała sobie sprawy ze swych uprawnień), więc zgoda na szkolne nauczanie o płciowości stanie się powszechna. Tym samym w szkołach będzie nie tylko duszno, ale i “porno”.

Choć idą lepsze czasy dla dzieci nadpobudliwych oraz spragnionych wiedzy na temat seksu, to zdecydowanie gorzej będą się mieli cierpiący na nieuleczalne schorzenie zwane dyskalkulią (problemy z wyuczalnością matematyki). Ministerstwo nie załatwi im asystentów. Wręcz przeciwnie – zablokowało możliwość wydawania stosownych kwitów ułatwiających zdanie egzaminów z matematyki, co w perspektywie zbliżającej się obowiązkowej matury z tego przedmiotu zapewne budzi grozę wśród przyszłych abiturientów. (Próbowano też zablokować ulgi dla dyslektyków, ale po pierwszych, optymistycznych doniesieniach w “Rz”, pojawiły się pomruki niezadowolenia specjalistów i organizacji społecznych. W efekcie ministerstwo wymiękło, wydając oświadczenie “wyjaśniające”. A szkoda - przynajmniej raz mogło zapunktować).

Plusem blokady dyskalkulii jest to, że powietrze trochę się oczyści. Co prawda na co dzień będzie wciąż duszno, ale na egzaminach, gdy uczniowie zaczną wcześniej opuszczać sale, zrobi się całkiem znośnie.

środa, 12 sierpnia 2009

Obraza ludzkich uczuć czy samego Boga?

Taktyka bieżącej walki cywilizacyjnej usprawiedliwia powoływanie się katolików na przepisy dotyczące zakazu obrażania uczuć religijnych. Nie można jednak zapominać, że są one tylko odpryskiem prawnym postoświeceniowego kultu człowieka. „Wspaniałomyślnym” odstępstwem postępowców na rzecz ludzi religijnych lub może raczej pułapką tolerancji,
w którą sami wpadli.

Ostatnio sporo w mediach o obrażaniu uczuć. Wiadomo - zbliża się koncert tzw. Madonny, a dodatkowo tzw. Doda wyskoczyła z antybiblijnym tekstem. Czy rzeczywiście w tego typu przypadkach chodzi jedynie o obrażanie uczuć religijnych? Rzecz w tym, że tak naprawdę uczucia nie mają tu nic do rzeczy. Nie wyobrażam sobie, jak można obrazić „doznanie zmysłowe” (uczucie), które jest jedynie pewnym składnikiem życia osobowego człowieka. Równie mądrze można powiedzieć, że obrażono lewe ucho lub kciuka prawej ręki. Człowiek to coś więcej, nie tylko kłębek doznań zmysłowych.

Nadawanie emocjom tak wyjątkowego znaczenia ma na celu podkreślenie subiektywnego aspektu problemu („fanatycy coś sobie ubzdurali, ale my, ludzie światli, to tolerujemy”). Prawdopodobnie mamy tu do czynienia również z wpływami pewnych filozofii postoświeceniowych, które nadają wyjątkową rangę doznaniom zmysłowym.

Tak czy inaczej wszystko kręci się wokół człowieka. To jego lub jego uczucia obrażono. I tu jest sedno problemu! Jakie bowiem znaczenie ma fakt, że znieważono uczucia katolika? Istotne jest to, że bluźni się samemu Bogu. Na tą obrazę mają reagować katolicy, a nie analizować własne doznania i zastanawiać się: czy dotknięto ich danym zachowaniem lub słowem czy też nie?

Oczywiście świadomi katolicy wiedzą o co chodzi. Jak wspomniano na wstępie powołują się na omawiane prawo z uwagi, że nie mają innych możliwości samoobrony. Niemniej nie można zapominać, że prawo ma także wymiar edukacyjny. Jeśli ciągle będzie się mówiło tylko o obrażaniu uczuć, to wśród maluczkich może rzeczywiście zrodzić się przekonanie, że chodzi tylko o przelotne emocje, a nie o samego Boga.

piątek, 31 lipca 2009

Kleryk w sutannie, rasizm i nowa religia

Pewien kleryk opowiadał, jak spacerując po Warszawie (w sutannie), co chwilę musiał wysłuchiwać zaczepek słownych pod swoim adresem. Gdyby był czarnoskórym rodem z Afryki mógłby poskarżyć się polit-poprawnym redakcjom, które z radością przygotowałyby rozkładówkę o polskim rasizmie. Ale on jest tym “złym czarnym”, “agentem Watykanu” i w praktyce nie ma szans na taką obronę. Są jak widać rasizmy lepsze i gorsze.


Gdyby można zmierzyć stopień agresji wobec Kościoła obecnie i za czasów komunizmu, w kategorii “władza” towarzysze niewątpliwie zwyciężyliby z liberałami, zaś w kategorii “społeczeństwo” - współczesny Polak wyraźnie dystansuje swoim poziomem agresji tego z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Wymiar zjawiska uświadamiają nie tylko wpisy internetowe na różnych forach i portalach, ale także rozmowy z tzw. “zwykłymi ludźmi”. Normą jest wykłócanie się o różne sprawy, a w niektórych środowiskach narażanie się wręcz na ostracyzm społeczny. Czy to tylko tradycyjny, polski antyklerykalizm, czy może całkiem nowe zjawisko?


Światło na sprawę rzucają opublikowane nie tak dawno w Rzeczpospolitej" badania o stanie świadomości religijnej Polaków. Przypomnijmy: tylko 22% uważa, że w Kościele można się zbawić, to znaczy, że 78% jest przeciwnego zdania. Z jednej strony taka postawa jest wynikiem "pedagogii ekumenizmu" rozpowszechnionej w wielu środowiskach katolickich. W praktyce rozumiana jest ona jako uznanie przez Kościół wielu dróg zbawienia, wspólne dialogowanie ze sobą i poklepywanie się po plecach. Z drugiej - tak naprawdę niewielu “młodych, wykształconych, z wielkich miast”, wie o co chodzi z tym ekumenizmem. Ich zainteresowanie sprawami wiary jest znikome. Dlatego też głównym czynnikiem wpływającym na uformowanie się powyższego przekonania jest raczej ślepe przyjmowanie agnostyczno-liberalnego mitu, iż każdy ma swoją prywatną prawdę, który w wersji religijnej objawia się wiarą w wielość dróg zbawienia.


Ta wiara w zetknięciu z wiarą Kościoła o istnieniu jednej drogi w sposób naturalny prowadzi do konfliktu. Powiedzmy sobie szczerze: te 78%, to jakby wyznawcy nowej, synkretyczno-panteistycznej religii, dla których katolicy manifestujący swoją odrębność, wyjątkowość i występujący zdecydowanie ze swoim orędziem, to wrogowie religijni, których trzeba zwalczać. Jak widać na przykładzie kleryka w sutannie czasami wystarczą tylko pewne symbole, aby wywołać działania agresywno-zaczepne.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Sedno sporu o wypowiedź o. T. Rydzyka

Na portalach, blogach, mikroblogach i gdziekolwiek w Internecie aż huczy z oburzenia. Burzą się “młodzi, wykształceni z wielkich miast”, burzą się politycy i komentatorzy. Chodzi o sprawę wypowiedzi o. T. Rydzyka skierowanej do afrykańskiego zakonnika w Częstochowie. Widać, że znowu udało się skutecznie poszczuć na Redemptorystę. Komentarze nie milkną: “rasizm”, “koniec świata”, “pod sąd z nim”. Klisza propagandowa: o. T. Rydzyk równa się rasizm (a i w domyśle antysemityzm) przewija się po raz kolejny przed oczami Polaków i utrwala w pamięci swój obraz.

Nie przymowane są wyjaśnie, że to był tylko żart. O nie, nie wywiniecie się “moherowcy”, w tych sprawach nie można żartować – ostrzegają frontowcy. Jednak, gdy spokojnie zapytać: właściwie dlaczego nie można żartować? Powoli dochodzimy do sedna sporu.

Przyjaciele często dowcipkują między sobą - nawet ze swoich zewnętrznych cech. Robione jest to oczywiście w atmosferze ogólnej serdeczności, z przymrużeniem oka i z odpowiednio modulowanym głosem. W efekcie znajomi pośmieją się chwilę i przechodzą nad tym do porządku dziennego. Gdy przeanalizujemy dyskutowaną scenkę, to wydaje się, że powyższe warunki zostały spełnione. Oto mamy “rodzinną” atmosferę spotkania. W pewnym momencie “główny oskarżony” wypowiada komentowane słowa, adresat uśmiecha się i zaraz składa podziękowania Radiu Maryja. Wcale się nie obraził. Wręcz przeciwnie! Nie powinni się także obrazić ci, co usłyszeli tę wypowiedź w mediach. Intencje Redemptorysty nie były przecież złe. Powinien też dać im do myślenia fakt, iż jest on w bliskiej komitywie z Afrykańczykiem. Czy rasista dopuściłby do głosu na spotkaniu swojej organizacji Murzyna? W czym więc problem?

W tym, że w zwykłe relacje międzyludzkie wkracza ideologiczny fanatyzm. Żeby było jasne. Wypowiedziane słowa mogą oczywiście być obraźliwe, gdy ze złą intencją wypowie je np. chuliganeria na ulicy, ale nie w tym konkretnym przypadku! Opisane powyżej okoliczności świadczą za taką właśnie interpretacją zdarzenia. Krytycy nie dostrzegają jednak takich subtelności. Górę biorą uprzedzenia wobec zakonnika i pokusa przeprowadzenia kolejnej młocki medialnej. W tle mamy cele polityczne (dobijanie PiS) i religijne (ośmieszanie, wykpiwanie wiary katolickiej). W atmosferze nagonki prawda ginie w oparach polit-poprawnych sloganów.

Co ciekawe, przyczyną zamieszania nie tylko jest zamiłowanie krytyków o. Rydzyka do medialnej młocki. Oni autentycznie są przekonani, iż o. T. Rydzyk jest rasistą. Nawet im przez myśl nie przejdzie, że może być inaczej (przynajmniej sprawiają takie wrażenie). Obłok ideologicznego zacietrzewienia przysłania im trzeźwość spojrzenia, nie są w stanie dostrzec wspomnianych wyżej niuansów.

Zasadniczo zatem problem polega na tym, że Dyrektor Radia Maryja dopuścił się nie tyle obrazy zakonnika z Afryki, co świętokradztwa wobec polit-poprawnej parareligii. Można wybaczyć żart, ale nie można wybaczyć świętokradztwa. “Kapłani” nowego obrządku na pewno nie odpuszczą.




dodajdo.com

czwartek, 16 lipca 2009

Pingwiny a homofobia

Dwa pingwiny Harry i Pieprz (Pepper) mieszkały sobie razem w pewnym ogrodzie zoologicznym w San Francisco. Ich przyjaźń była na tyle bliska, że nawet wspólnie wysiadywali podrzucone im jajo. Media przedstawiały ich związek jako ciekawostkę o wybitnie edukacyjnym charakterze. Przesłanie było jasne: związki tzw. gejów są „w porzo”, wszak są obecne w naturze.

W pewnym momencie jednak pojawiła się ta trzecia. Nazywała się Linda. Gdy jej "partner" zdechł, zaczęła się rozglądać za nowym towarzyszem i coraz częściej zerkała w stronę tęczowego gniazda, a nawet przychodziła w odwiedziny do Harrego. Pieprzowi, to się nie spodobało. Doszło nawet do przepychanek, aż w końcu władze ogrodu postanowiły odseparować Pieprza od mającej się ku sobie pary. Jeden z pracowników tamtejszego ogrodu miał się nawet wyrazić, że Harry i Linda są szczęśliwi, że założą w tym roku wspólne gniazdo.

W odpowiedzi jeden z działaczy homoseksualnych oburzył się na próbę zmiany orientacji seksualnej pingwinów. Wiadomo - z propagandowego punktu widzenia sytuacja nie wygląda najlepiej. Do odbiorców mediów płynie komunikat, że z homo-pingwiństwa można się wyleczyć, a jak z homo-pingwiństwa to i....

Co więcej, "akcja odbicia Harrego" przeprowadzona przez Lindę, miała wyraźne tło homofobiczne (zero tolerancji itd.) i w efekcie stwarza realne niebezpieczeństwo rozszerzania się tej "choroby" wśród pingwinów. Ale Lindzie w praktyce nic nie można zrobić, bo aktywiści eko nie pozwolą wsadzić do więzienia nawet szczura doświadczalnego, nie mówiąc już o tak medialnej pingwince.

Cóż sytuacja jest patowa. Może coś się zmieni, gdy arktyczne ptaki dostaną prawa człowiecze (szympansy mogą, to czemu pingwiny nie?. Wtedy nie podpadałyby już pod jurysdykcję "zielonych" i można by ich było spokojnie ścigać jako „ludzkich” homofobów.

wtorek, 14 lipca 2009

Klinsmann i bluźnierstwo "taz"

Znany ongiś piłkarz, a dziś trener Bayernu Monachium Jürgen Klinsmann przegrał proces o zniesławienie z "taz". Gazeta zamieściła bluźnierczy fotomontaż przedstawiający Klinsmanna zawieszonego na krzyżu. Kontekstem były porażki Bayernu. Zdjęcie opublikowano w okresie Wielkanocnym.

Klinsmann poczuł się urażony, ponieważ złamamo jego osobiste prawa oraz obrażono przekonania religijne. Poszkodowany przyznał, że jest osobą religijną i tak też wychowuje swoje dzieci. Sąd opowiedział się jednak za "wolnością prasy". Uznał, że "satyra" nie miała kontekstu religijnego (sic!), a jedynie odnosiła się do osoby publicznej jaką jest trener znanego klubu piłkarskiego.

Ten schemat coraz częściej się powtarza. Już nie chce się przypominać, że gdyby chodziło o inną religię reakcja sądu z pewnością byłaby odmienna. Pytanie podstawowe w związku z tym brzmi: co robić by zmienić ten stan?

niedziela, 12 lipca 2009

Kołchoz jako feministyczny ideał

„Co się tyczy samych kołchoźnic, to powinny one pamiętać o sile i znaczeniu kołchozów dla kobiet, powinny pamiętać, że tylko w kołchozie mogą stanąć na równej stopie z mężczyzną. Bez kołchozów – nierówność, w kołchozach – równość praw. Niechaj pamiętają o tym towarzyszki kołchoźnice i niechaj strzegą ustroju kołchozowego jak oka w głowie...- Józef W. Stalin (cyt. za: Marks, Engels, Lenin i Stalin O wyzwoleniu kobiet i jej roli w walce o socjalizm, W-wa 1953)

Stalin niewątpliwie miał rację. Kołchoz stwarza dogodne warunki dla realizowania idei równości płciowej. W kołchozie kobieta nie znajduje się już pod bezpośrednim wpływem i władaniem mężczyzny, tak jak w rodzinie. W kołchoźnianej oborze czy na polu nie obowiązują patriarchalne prawa, mające swe “skażone źródło” w religii i tradycji. Dowodem, że w nowych warunkach niewiasty szybko zmieniają swój status społeczny są inne słowa Stalina: “...około 6 tysięcy kobiet kołchoźnic jest obecnie [w roku 1934 – dop. autor] przewodniczącymi kołchozów, przeszło 60 tysięcy – członkiniami zarządów kołchozów, 28 tysięcy brygadzistkami, 100 tysięcy – kierowniczkami ogniw, 9 tysięcy – kierowniczkami kołchozowych farm towarowych, 7 tysięcy – traktorzystkami” (cyt. j.w.). Dane przedstawione przez tow. Józefa Stalina świadczą niezbicie, że kołchoz był miejscem autentycznego wyzwolenia kobiet i krokiem milowym na krętych drogach postępu.

Można zatem przyjąć, iż sukces idei równouprawnienia kobiet ma szansę powodzenia jedynie w warunkach zbliżonych do kołchozowych, tzn. gdy kobieta zostanie odcięta od wpływów rodziny i w ramach innej, nowej instytucji, ustanowi się prawa, wolne od patriarchalnych obyczajów. Można też zmieniać samą rodzinę, emancypować itd. I to się robi. Ale w ramach rodziny zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że za zamkniętymi drzwiami domowych pieleszy mężczyzna będzie chciał ograniczać wolność kobiety. Dlatego bezpieczniej jest ustanowić coś w rodzaju “kołchozu”, w którym wolności i prawa będą stanowione i kontrolowane przez odpowiednie instytucje.

Oczywiście pojęcie “kołchozu” ewoluuje i w czasach współczesnych znaczy już coś innego, niż w latach trzydziestych ubiegłego wieku w Kraju Rad. Niemniej ze względu na zasługi dla emancypacji kobiet kołchoz może śmiało symbolizować pewien wolnościowy ideał, by nie rzec - feministyczny Eden.

sobota, 11 lipca 2009

Społeczeństwo (pseudo)wiedzy

Jednym z zadań Strategii Lizbońskiej jest budowanie gospodarki „opartej na wiedzy”, Deklaracja Bolońska zakłada zaś tworzenie „Europy wiedzy”. Stosunkowo często w dokumentach sygnowanych przez instytucje Unii Europejskiej można znaleźć też wezwanie do kreowania „społeczeństwo wiedzy”. „Wiedza” to produkt marketingowy europejskich systemów edukacyjnych. Co jednak tak naprawdę skrywa się pod tym „magicznym” słowem?

Odnosi się wrażenie, że nie tyle chodzi o „wiedzę”, co raczej o znajomość „danych” mikro i makro ekonomicznych. Plan sprowadza się do nasycenia szkoły przedmiotami, które umożliwią zdobywanie i interpretację „danych”, związanych z funkcjonowaniem: rynku pracy, handlu, giełd, banków, systemu podatkowego itp.

Niewolnik koncernów

Znajomość „danych” może być nawet pożyteczna, szkodliwy jednakże jest materialistyczny redukcjonizm, który stanowi podstawę formułowania takich „priorytetów” w edukacji. W klasycznej myśli pedagogicznej w pierwszej kolejności kształtowano sprawności ogólne: moralne i intelektualne, dążąc do formowania charakteru. (Człowiek z charakterem dojdzie wszędzie i zdobędzie wszystko.) Do nauczania umiejętności zawodowych (bo o takie tu tak naprawdę chodzi) przystępowano zasadniczo w drugiej kolejności. Europejski obywatel zredukowany zaś do wymiaru „ekonomiczno-informatycznego”, to doskonały materiał na robotnika-niewolnika dla wielkich koncernów, a także wymarzony pochłaniacz reklam i propagandy politycznej. Braki w ogólnym wykształceniu umożliwiają dowolną manipulację przyszłym konsumentem i wyborcą.

Gwoli sprawiedliwości - współcześni decydenci zakładają w ramach „kompetencji kluczowych” istnienie czegoś co wzniośle nazywają „kulturą ogólną”. Ale w ich dokumentach spełnia ona jedynie rolę listka figowego. Wiedza filologiczno-historyczna, o ile już znajdzie akceptację decydentów zostaje ocenzurowana w duchu politycznej poprawności (por. np. raporty edukacyjne UNESCO). „Kultura ogólna”, tak rozumiana, sprowadza się do propagowania lewicowej wizji świata i dlatego nie ma nic wspólnego z „kulturą ogólną” w klasycznym znaczeniu.

Matematyzacja i „zarządzanie informacją”

Symptomy przeszczepiania ideologii „społeczeństwa wiedzy” na grunt polskiej oświaty dają się zauważyć od lat we wprowadzanych reformach. Ostatnio sygnałem obranego kierunku działań są głosy płynące z Ministerstwa Edukacji i Nauki, zapowiadające powrót matematyki na egzamin maturalny. Powrót ten ma służyć wsparciu „technologizacji” umysłów, a tym samym budowaniu „gospodarki wiedzy”. Takie pomysły niekoniecznie muszą być tylko skutkiem uległości wobec nacisków unijnych decydentów. Część polityków i teoretyków oświaty utożsamiająca się z prawicą jest szczerze przekonana o szczególnej roli matematyzacji w kształceniu nowych pokoleń. (Taki pogląd dominował np. w AWS-owskiej ekipie reformującej oświatę.) Wiązać to trzeba ze specyficznym skażeniem scjentyzmem, prowadzącym do przekonania, że tylko to co mierzalne i policzalne warte jest zachodu (nawet awans zawodowy nauczycieli zdominowało to co „mierzalne”, czyli kwity i zaświadczenia).

Kolejnym znakiem podążania szlakiem wyznaczonym przez unijnych technokratów jest swoiste zafiksowanie się na idei nauczania „zarządzania informacją”. Płynący zewsząd zalew informacji ma być argumentem za nie dolewaniem dodatkowych wiadomości z „serwisów szkolnych” do wzburzonego oceanu news’ów medialnych. W rezultacie dołącza się do kompetencji kluczowych „umiejętność uczenia się przez całe życie” i dąży do przekształcenia szkoły w „instytucję uczącą, jak się uczyć”, a nie - jak do tej pory - przekazującą określone wiadomości.

Sprytne sofizmaty

Nie sposób zaprzeczyć, że - obok „technologizacji umysłu” - matematyka uczy młodzież myśleć abstrakcyjnie. Jednak nauczana w oderwaniu od wiedzy - nazwijmy ją umownie - humanistycznej staje się wyjałowiona. „Myślenie abstrakcyjne” wyprzedzające realne poznanie kultury (poprzez religię, literaturę, historię itp.) mija się z celem. Bez realnego poznania i bez przyjęcia ściśle określonych kryteriów rozumowania, nie ma „sprawnego myślenia” (Na ten temat piszę szerzej w artykule pt.„Humanistyka czy nauki ścisłe? - spór o prymat w edukacji”, „Cywilizacja” nr 14/2005)

Z kolei idea nauczania „zarządzania informacją” oparta jest na sprytnie przemyconym sofizmacie. Do jednego worka wrzuca się przedmioty techniczno-ekonomiczne i humanistyczne. A przecież dzieła A. Mickiewicza czy H. Sienkiewicza nie podlegają „przeterminowaniu”. Wzorce płynące z klasycznej literatury i filozofii oraz - przede wszystkim - z religii pozostają w swojej podstawowej osnowie nienaruszone. Trudno w tym przypadku mówić o postępie i rozwoju w rozumieniu nauk empirycznych.

Znany teoretyk nauki o wychowaniu, austriacki profesor Wolfgang Brezinka, mając na uwadze argument o rzekomym dezaktualizowaniu się wiedzy poprzez intensywny „rozwoju nauk”, zauważa: „Jest to niebezpieczna przesada wykorzystywana po to, aby pomniejszyć wartość samego posiadania wiedzy i przekonywać, że ważniejsze są techniki jej zdobywania. Jest to środek używany z wyrafinowaniem, aby odwodzić od wiarygodnych tradycji, wzbudzać lęk przed zacofaniem i stwarzać klimat ciągłego podniecenia intelektualnego, w którym wszystko nowe uważane jest (bez żadnego rozróżnienia) za coś lepszego niż stare”. (Wychowanie i pedagogika w dobie przemian kulturowych”, Kraków 2005, przekł. ks. Jerzy Kochanowicz SJ, s. 113-114)

Teza, że koncentracja na technikach zdobywania wiadomości jest tylko środkiem do osiągnięcia określonych celów ideowych - i to środkiem „używanym z wyrafinowaniem”- wydaje się wielce prawdopodobna. Bezpośrednim skutkiem oparcia szkoły na technice „zarządzania informacją” jest odcięcie od tradycyjnej kultury europejskiej i jej kanonów cywilizacyjnych. Jeśli młody człowiek nie dowie się w ławie szkolnej czym jest Prawda, Dobro i Piękno, ale będzie zmuszony - zgodnie z postmodernistyczną modą - poszukiwać ich po omacku w „sieci” i innych mediach, to efekt tych poszukiwań z góry będzie przesądzony. Nie pomoże mu ani „sprawne myślenie” matematyczne, ani sprawne „zarządzanie informacją”. Jedynym wymiernym efektem takich działań będzie umożliwienie „tłoczenia” propagandy socliberalnej do młodych głów za pośrednictwem mediów i sprytnie rozgrywanej „neutralności światopoglądowej” w programach szkolnych.

* * *

Powyższe uwagi to na razie „dmuchanie na zimne”. Idea „społeczeństwa wiedzy” jest ideą przyszłości, do urzeczywistnienia której politycy dopiero zmierzają. Faktem jest, że obecnie w polskiej szkole technologizacja, matematyzacja czy „zarządzanie informacją” nie stoją na rewelacyjnym poziomie. Do realizacji ideałów zakładanych w unijnych dokumentach zatem jeszcze daleko. Ale czy ze znajomością polskiej literatury i historii jest lepiej? Pytanie oczywiście retoryczne. A przecież nikt nie wszczyna alarmu, jak w tym pierwszym przypadku.

W powyższym wywodzie nie chodzi o podważenie zasadności kształcenia użyteczno-zawodowego czy – tym bardziej – pomniejszenie znaczenia matematyki, która ma swoje trwałe miejsce w klasycznej koncepcji kształcenia ogólnego (patrz: qvadrivium). Nie ulega wątpliwości, że gospodarce narodowej niezbędne są kadry techniczne. Problem polega na odpowiednim rozłożeniu akcentów i jasnym wskazaniu priorytetów edukacyjnych. Czy celem ma być spłycenie zadań szkoły do zwykłego uzawodowienia i tym samym obniżenie ogólnej kultury duchowej narodu, czy też formacja ogólna, na podbudowie której dopiero będzie się wdrażać do właściwej profesji? Niestety, można odnieść wrażenie, że chodzi o to pierwsze. Po rozłożeniu szkoły przy pomocy rozszalałej ideologii praw ucznia (nie wspomnę już o wcześniejszym spustoszeniu komunistycznym), teraz usiłuje się wpuścić ją w nowy kanał – tym razem technologiczno-ekonomiczny.

piątek, 10 lipca 2009

Pornografia zamiast papierosów?

Dawniej pracownicy relaksując się palili papierosy w miejscu pracy. Teraz, gdy palenie jest zakazane "rozładowują stres" wchodząc na strony pornograficzne. Czyżby nowy, specyficzny "znak czasów"?

W latach 50. ubiegłego wieku połowa Amerykanów paliła papierosy. W 2004 już tylko 1/5.Jednak w zastępstwie pojawił się nowy nałóg – pornografia. Taką tezę stawia amerykańska publicystka Mary Eberstadt w 154 numerze (April & May 2009) czasopisma Policy Review w artykule zatytułowanym: Is Pornography the New Tobacco?

Ktoś powie: ludzka natura potrzebuje słabostek, by móc się w nich pławić. Niemniej należy pamiętać o pewnym zastrzeżeniu: wady i nałogi rozrastają się tam, gdzie nie pracuje się nad wyrobieniem cnót. W tym sensie natura nie znosi pustki i dlatego M. Eberstadt ma sporo racji, pisząc, że w momencie wycofywania się jednego nałogu w jego miejsce wchodzi drugi.

Dlaczego akurat pornografia zajmuje miejsce nikotyny? Władcy Zachodu, budując swój pokraczny Eden szczególnie uwzięli się na papierosy. Straszą chorobami, podnoszą akcyzę, wyrzucają palaczy z knajp i przystanków. Życie ma być bowiem sterylne i zdrowe, tylko wtedy będzie coś warte. Zdrowa skóra "wiecznej osiemnastki", zdrowy oddech, zero chorób i ani odrobiny cierpienia. W przeciwnym razie raj budowany przez "panów od oświecenia" ujawni swoją niedoskonałość. Coś zacznie w nim zgrzytać. "Panowie" nie lubią jak coś zgrzyta, wtedy zazwyczaj włączają opcję: eutanazja. W porównaniu zaś z papierosami pornografia jest "zdrowa": nie wywołuje raka płuc, a kwestie moralne znikają, gdy odseparujemy człowieka od religii.

Wspomniana Autorka zwraca uwagę na zmianę świadomości Amerykanów właśnie w kontekście moralnym, dotyczącym tych dwóch problemów społecznych. O ile kilkadziesiąt lat temu przeciętna Amerykanka uważała papierosy za sprawę prywatną (subiektywną moralnie), to pornografię uznawała za niemoralną z zasady (obiektywnie). Teraz jest odwrotnie. Pornografia to prywatna sprawa, kwestia gustu, stylu życia. Papierosy zaś są uznawane powszechnie za niemoralne.

Nieoczekiwana zmiana miejsc dotyczy także działań o charakterze biznesowym. Na marginesie rozważań Mary Eberstadt warto przypomnieć pewien fakt. Otóż guru amerykańskiego i światowego public relations Edward Ludwik Bernays (rodzinnie spokrewniony z Zygmuntem Freudem) w latach dwudziestych XX wieku zorganizował słynny przemarsz kobiet Piątą Aleją w Nowym Jorku. W tamtych czasach w Ameryce obowiązywał zakaz palenia papierosów przez niewiasty w miejscach publicznych. Akcja polegała na przejściu setek dam ulicą i proszeniu mężczyzn o zapałki w celu zapalenia papierosa. Akcja odbiła się szerokim echem w USA. Oficjalnie marsz miał być elementem kampanii w ramach walki o prawa kobiet. Taka wersja obowiązywała przez lata. Dopiero pod koniec życia Bernays wyznał w swoich pamiętnikach, że chodziło o pozyskanie nowych konsumentów(ek) tytoniu. W rzeczywistości była to więc akcja typowo piarowska producentów papierosów (por. P. Poręba, Niekonwencjonalne metody PR, za serwisem proto.pl)

Analogicznie jest dzisiaj jest chodzi o "seks biznes". Coraz więcej pornografów już nie tylko działa marketingowo wśród mężczyzn, ale chce, by to kobiety były odbiorcami ich produktów – zauważa Eberstadt. Dlatego posługują się podobnymi hasłami, jak reklamodawcy tytoniu przed laty, tzn. odwołują się do haseł feministycznych, sugerując, że chodzi im o równość, wolność i wyzwolenie niewiast, a nie o zdobycie nowej klienteli.

Co więcej, wydaje się, że taka taktyka przynosi efekty. Nie tak dawno na sympozjum poświęconemu relacjom między pornografią a feminizmem, prelegentka przekonywała, że łączenie feminizmu z krytyką pornografii to przejaw patrzenia na kobiety z perspektywy patriarchalnej. Kobiecie nie można, a mężczyźnie wolno? – oto jeszcze jedna barykada do zdobycia. W ten sposób upadł chyba ostatni punkt wspólny między chrześcijaństwem a feminizmem. W latach siedemdziesiątych zdarzało się bowiem, iż ruchy chrześcijańskie i feministyczne na Zachodzie doraźnie współpracowały ze sobą w walce z pornografią. Oczywiście każdy odwoływał się do innej motywacji. Chrześcijanie powoływali się na prawo Boże, feministki – walczyły z "prześladowaniem kobiet".

Wracając do omawianego artykułu. Amerykańska publicystka widzi też podobieństwo w podobnym kreowaniu swoich wizerunków przez wydawców pornografii i producentów tytoniu. Pornografowie sponsorują różne badania, które mają stwierdzić, że "seks biznes" jest niegroźny, ale jedynie uprzyjemnia życie. Ponadto są filantropami kultury, wspierają inicjatywy zdrowotne, ratują chore dzieci itp. Publika ma w efekcie dojść do wniosku, że to całkiem "spoko ludzie". To co przed laty było trudne do zaakceptowania teraz staje się normalne, nowoczesne i całkowicie aprobowane przez współczesnego człowieka. Co więcej, niezgoda na tę rzeczywistość już nawet nie zasługuje na polemikę, ale najwyżej na ironiczny uśmiech.

Ktoś kiedyś zauważył, że wszystkie amerykańskie mody w końcu docierają także do Polski. Z tą prawdopodobnie będzie tak samo. Jej pierwsze przejawy już możemy zaobserwować. Przykład – cytowane feministyczne sympozjum oraz (ponoć) wzrost zainteresowania pornografią w sieci. Niemniej w naszych warunkach zjawisko opisane przez Eberstadt nabiera specyficznego kolorytu. W praktyce bowiem wielu zachowuje stary nałóg, dorzucając do niego nowy. Po co jeden, skoro można mieć dwa (w jednym)? Taka lokalna innowacja