Media podniosły ostatnio huczek, że rząd nie chce nakazać obowiązkowej edukacji seksualnej. Środowiska lewicowe zgrzytnęły zębami, że odmawia im się prawa do uczeniu cudzych dzieci seksu. Nawet postraszyły Strasburgiem. Powstały huczek wywołał wrażenie, jakoby nowe rozporządzenie ministerialne niczego nie zmieniło w kwestii uświadomienia płciowego. Ale to tylko sprytna sztuczka, na którą zwrócili uwagę tylko nieliczni publicyści. W istocie mamy bowiem do czynienia z przełomem.
Na czym polega ten przełom? Aktualnie rodzice mają obowiązek pisania specjalnych oświadczeń, że życzą sobie szkolnej seksedukacji swoich pociech. W praktyce – z uwagi na nieznajomość przepisu czy zwykłe lenistwo – niezbyt wielu rodziców spełnia ten wymóg. Teraz zaś będzie odwrotnie. Rozporządzenie tak skonstruowano, że domniemuje się, iż rodzice zgadzają się na “uświadomienie” (o ile pisemnie nie wyrażą innej woli). I jak dotąd nie pisano oświadczeń, tak i teraz będzie podobnie. W rezultacie “milcząca większość” zostanie rzucona na żer różnym "edukatorom". Sztuczka polega więc na niewinnej zmianie technicznej, która w rzeczywistości, z uwagi na ludzką mentalność, staje się zmianą fundamentalną.
Jednym z argumentów za wprowadzeniem seksedukacji do szkół jest “ucywilizowanie” tej sfery kształcenia. Przedstawiciel MEN w jednej z wypowiedzi mówił, że chodzi o to, by dzieci nie uczyły się o tych sprawach z Internetu, ale od fachowców. Można jednak zadać pytanie czym właściwie różni się cywilizowana edukacja seksualna od niecywilizowanej - internetowej czy koleżeńskiej?
Z całą pewnością jest to tylko różnica ilościowa, a nie jakościowa. Pokazywanie mniej ostrych obrazków, używanie mniej wulgarnego słownictwa, nie świadczy o różnicy “cywilizacyjnej”. W Cywilizacji Łacińskiej bowiem taka edukacja nie była praktykowana. Wprowadzając seksedukację do szkół nie zmienia się zatem cywilizacyjnego standardu w tym zakresie. Używanie więc argumentu z “ukulturalnienia” czy “ucywilizowania” mija się z celem, bo koniec końców jedno i drugie prowadzi do tego samego, czyli zrobienia z dzieci duchowej kloaki i do wcześniejszego rozbudzenia płciowego.
Przy czym warto podkreślić, że nawet edukacja “werbalnie-wstrzemięźliwościowa” w wielu przypadkach jest już dyskusją nad rozlanym mlekiem. Do popędów bowiem się nie przemawia, popędy się opanowuje. Tacy wychowawcy jak o. J. Woroniecki czy F. W. Foerster utrzymywali, że rzeczywiste formowanie tej sfery sprowadza się do podejmowania działań, prowadzących do pozostawienia zmysłowości jak najdłużej w stanie uśpienia, a w przypadku wcześniejszego rozbudzenia - na duchowej walce z pokusą, która powinna bazować na wypracowanych wcześniej cnotach.
W klasycznym ujęciu omawiana edukacja powinna zatem polegać na kształowaniu charakteru, modlitwie, sakramentach, unikaniu nudy, odstawieniu lub porządnej selekcji Internetu i telewizji (już słyszę ten krzyk), oczyszczenie sfery publicznej z golizny. Gdy tego się nie zrobi, to wychowanie płciowe wcześniej czy później sprowadzi się do antykoncepcyjnego instruktażu. W biblijnym języku - zgorszenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz