niedziela, 31 maja 2009

Mit wielorakich inteligencji

Dużą popularność wśród nauczycieli zyskała ostatnio teoria wielorakiej inteligencji. Wiele ośrodków szkoleniowych i tzw. projektów edukacyjnych propaguje teorię amerykańskiego profesora z Harvardu - Howarda Gardnera. Ostatnio Ministerstwo Edukacji Narodowej pilotuje nawet projekt edukacyjny, finansowany przez Unię Europejską (koszt 46 mln zł), który obejmie swym zasięgiem ponad 130 tyś. uczniów z 2700 szkół podstawowych.

H. Gardner założył istnienie ośmiu różnych inteligencji (w nowszych pismach tę liczbę powiększył do 12): matematyczno-logicznej (cecha - zamiłowanie do myślenia abstrakcyjnego), ruchowej, kinestetyczej (łatwość uczenia się przez ruch i w ruchu, zabawa, gry), muzycznej (wrażliwość na świat dźwięków, rytmu), wizualno-przestrzenna (preferowanie myślenia obrazowego, “wzrokowiec”), intrapersonalnej (głęboka samowiedza, refleksyjność), interpersonalnej (łatwa umiejętność nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi), językowej (czytanie, pisanie, fascynacja słowem w różnej postaci) i przyrodniczej (wrażliwość na otoczenie naturalne).

Zgodnie z teorią dzieci mają mieć wrodzone inteligencje, które tworzą ich tzw. indywidualny styl uczenia, do którego powinien dostosować się nauczyciel. Na przykład jeśli ktoś jest „przyrodnikiem”, to w ramach swej edukacji powinien stosować elementy środowiska naturalnego, choćby układać literki z gałązek i liści. „Kinestetyk” ma zaś wykorzystywać swoje zamiłowanie do ruchu, „muzyk” - uzdolnienia muzyczne, śpiew itd.

Na zasadzie owczego pędu, próbuje się wdrażać nową metodę w praktyce. Ale oto w Stanach Zjednoczonych, czyli w kolebce omawianej ideologii edukacyjnej, pojawiają się coraz donośniejsze głosy krytyczne wobec niej. Niedawno ukazała się książka profesora Uniwersytetu Virginia Daniela T. Wellingtona zatytułowana: „Dlaczego uczniowie nie lubią szkoły?”, w której rozprawia się on m.in. z tezami Howarda Gardnera.

Temat jest obszerny, poniżej wskażę tylko na niektóre sprzeczności w teorii Gardnera zauważone przez prof. Daniela T. Willinghama. (Szerzej jego poglądy, a także własne krytyczne stanowisko względem „wielorakich inteligencji” zreferuję w jesiennym numerze kwartalnika „Cywilizacja” wydawanym przez Fundację Servire Veritati IEN w Lublinie).

Prof. Daniel T. Willingham zwraca uwagę na błędną koncepcję inteligencji zawartą w pismach harwardzkiego psychologa. Nie zagłębiając się w szczegóły przywołamy tylko Jego główne stanowisko w tej kwestii: nie istnieje kilka inteligencji, lecz jedna. Psychologowie na przestrzeni ostatniego stulecia postrzegali inteligencję jako integralną całość, choć oczywiście dostrzegali jej indywidualne uwarunkowania i preferencje tzw. talenty (np. uzdolnień w kierunku językowym czy muzycznym). Niemniej funkcjonują one w ramach integralnego modelu inteligencji. Prof. Willingham cytuje zbiorcze badania z ostatnich dekad i stwierdza, że co do istnienia jednej inteligencji zgadza się większość psychologów. Gardner ze swoimi ośmioma inteligencjami jest tu osamotniony i właściwie empirycznie bezbronny. Powtórzmy - człowiek może mieć różne uzdolnienia intelektualne, ale inteligencję ma jedną, a nie osiem czy dwanaście.

Ze złej koncepcji inteligencji wypływają konsekwencje dla praktyki edukacyjnej. Co ciekawe, styl poznawania oparty na przykład na preferencji „słuchowca” czy „wzrokowca” wedle badań niekoniecznie musi przekładać się na rozumienie treści. Można zapamiętać bodziec zmysłowy (słuchowy, wzrokowy), ale jeszcze trzeba wydobyć z niego sens, zrozumieć go w szerszym kontekście.

Dlatego nie należy bałwochwalczo podchodzić do preferencji zmysłowych i stylów uczenia się. Prof. z Uniwersytetu w Virginii bezlitośnie obala narosłe mity w tym zakresie. Nie jest tak, że człowiek powinien uczyć się wyłącznie zgodnie z własnym stylem. Przede wszystkim dlatego, iż jest to w praktyce niemożliwe. Nie można np. nauczyć się matematyki tańcząc na parkiecie („kinestetyk)”. Tak czy inaczej trzeba rozwiązywać zadania! A wedle teoretyków i praktyków teorii wielorakiej inteligencji ów „kinestetyk” ma mieć specjalny program opracowany pod kątem swoich uzdolnień i tylko tego programu się trzymać, wykorzystując swoje zamiłowania do ruchu. Owszem - w zakresie nauki, która pokrywa się z jego uzdolnieniami (np. tańca) na pewno się sprawdzi, ale w materiale i treściach wymagających myślenia logicznego - niekoniecznie.
Prof. Willinhgam stawia tezę, że to treść powinna narzucać formę przekazu, a indywidualne preferencje ucznia działają tylko wspomagająco. Mówi zatem coś odwrotnego niż Gardner. Ucząc więc dzieci o piramidach Majów trzeba uczniowi pokazać zdjęcia piramid, a nie opowiadać mu werbalnie jak wyglądają piramidy (tak postępowaliby wyznawcy multiinteligencji).

Teoria H. Gardnera tworzy niebezpieczne złudzenie, że uda się obejść naturalne trudności oraz, że nauka zawsze może być łatwa i przyjemna, a to jest nieprawdą. Nieraz bowiem trzeba wbrew własnym preferencjom „zakuwać” trudną dla nas wiedzę, bo po prostu inaczej się nie da. Lansując zaś drogie projekty edukacyjne absorbujące wielu rodziców, dzieci i nauczycieli wprowadza się ludzi w świat wielkich iluzji, które później prowadzą do wielkich rozczarowań.

(Na podstawie artykułów Daniela T. Willinghama: “Do Visual, Audiotory, And Kinesthetic Learners Nedd Visual, Audiotory and Kinesthetic Instruction?” oraz “Howard Gardner and the teory of multiple intelligences”, linki do artykułu za: http://danielwillingham.com)

piątek, 29 maja 2009

Czy dżinsy są do zbawienia koniecznie potrzebne?

“Teraz już nie ma ani dziecka, ani kobiety, ani mężczyzny, ani robotnika, ani profesora, gdyż teraz wszyscy jesteśmy jednością ... w dżinsach. ” Tak najlepiej można wyrazić pewną ideę, parafrazując znany werset z Listu do Kolosan.

Ale po kolei. Na frontonie jednego z brytyjskich kościołów powieszono figurę Chrystusa w dżinsach. Jak nietrudno się domyślić, to jeszcze jeden z tych genialnych postępowo-pasterskich pomysłów, mających przybliżyć Zbawiciela “współczesnemu światu”. Po ulicach snują się bowiem miliony dżinsowatych osobników, którzy nie rozumieją “cierpiętniczego Chrystusa” w powłóczustych szatach. Teraz, gdy ubrano Go w modne spodnie ma być bardziej zrozumiały dla mitycznego, “współczesnego człowieka”. Ten nieskomplikowany sposób myślenia może porażać i poraża, ale niestety jest faktem.

“Blue Jeans” to nie tylko przejściowa moda, to także wyraz pewnej filozofii życia, zmaterializowane odbicie określonych idei społecznych. W zamierzchłych czasach komunizmu, młódź kupując na bazarze “Levi Straussy” czy “Wranglery”, nie tylko chciała być modna, ale równocześnie kontestowała komunizm. Co oczywiście jest zabawne i zarazem infantylnie urocze, gdyż marksistowsko-sartrowscy studenci, robiąc rewolucję w 1968 roku, uczynili z kontestacyjnych portek symbol walki nie z komunizmem, ale z patriarchalno-katolickim światem.

Błekit dżinsu stał się jednym z symboli i zarazem reklamowych gadżetów “rewolucji rozczochrańców”. Jak zauważa amerykański publicysta M.T. Horvat, noszone niezależnie od wieku, płci, statusu społecznego miały być wyrazem globalnej rewolucji, wszechświatowego zjednoczenia ponad podziałami.

Św. Ambroży mawiał, że “stan umysłu rozpoznaje się ze stanu ciała”. Mechanizm ten potwierdza współczesna psychologia zachowań niewerbalnych. To jak się ubieramy, zachowujemy, wpływa na sposób naszego myślenia. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Człowiek nie znosi sprzeczności pomiędzy postawą zewnętrzną, a wewnętrznymi poglądami. Czuje się wtedy rozdarty. Pojawia się naturalna tendencja do przywrócenia spokoju: albo zmodyfikuje zachowania, albo zmodyfikuje poglądy. Jeśli zatem uda się narzucić mu określone zachowania czy mody, będzie starał się tak zrekonstruować swój światopogląd, by pasował do tego, jak wyraża siebie na zewnątrz.

Wpływ sposobu ubierania na przyszłą formację człowieka może nie jest kluczowy (nie można przesadzać), ale na pewno ważny. Nikt dziś przecież nie neguje wpływu stroju na delikatne formowanie gustów i moralnych smaków młodzieży. Konserwatyści domagają się, aby w szkołach uczniowie chodzili w jednolitym stroju, który podkreśla ich status uczniowski, a także pewną pokorę wobec świata. Lewica, liberałowie i anarchiści chcą zaś “różnokolorowej, tęczowej młodzieży” (inny symbol rewolucji “kinder cwietów”), by wyrazić w ten sposób równoprawność rozmaitych poglądów i otwartość na relatywizm moralny. Tym samym jedni i drudzy zgodnie doceniają znaczenie ubioru w formowaniu przyszłych pokoleń.

W cywilizacji łacińskiej strój odpowiadał pozycji społecznej, płci, wiekowi. Podkreślał istnienie pewnej harmonii społecznej, ładu, który Rewolucja usiłuje zniszczyć. Dżinsomania i generalnie prymitywizm w dziedzinie mody jest jednym z aspektów tych działań. Ot, jeszcze jedna bezwonna trucizna, która z jednej strony wpływa na ludzi ciągnąc za sobą symbole Rewolucji, z drugiej – wpisuje się w pewien utylitarno-wygodniacki kanon myślenia o życiu, który w konsekwencji sprzyja postępowym ideom. Na przykład, nauczyciel czy profesor, rezygnując z powagi swojej funkcji i ubierając się do pracy tak jak do garażu czy na działkę, tj. “dżinsowato”, w konsekwencji nie różni się pod tym względem od swoich wychowanków. Robi się wtedy bardzo demokratycznie, równościowo. W takich warunkach łatwiej kwitną idee praw ucznia, bezstresowego wychowania itp.

Nie oznacza to oczywiście, że każdy dżinsowiec jest kryptokomuchem (zdrowy rozsądek zawsze się przydaje). Niemniej lekceważenie dżinsomanii czy innych współczesnych mód jest przejawem dosyć naiwnego sposobu myślenia. Nie ulega bowiem wątpliwości, że mody niepostrzeżenie kształtują umysły i zmieniają obyczaje oraz moralność.

Paradoks pomysłu brytyjskiego proboszcza polega zatem na tym, że ubierając Chrystusa w dżinsy nie gromadzi on wiernych wokół Ukrzyżowanego, ale wokół pewnej lewackiej utopii, która w konsekwencji negatywnie wpływa na katolików. Przy okazji włącza Zbawiciela w działania piarowskie na rzecz Rewolucji. A przecież dżinsy nie są do zbawienia koniecznie potrzebne.

Dodaj artykuł do: wykop.pl

czwartek, 28 maja 2009

Spór o "katolicką" rewolucję seksualną

Amerykański teolog Christopher West udzielił na początku maja wywiadu amerykańskiej telewizji ABC, w którym wymienił "dwóch herosów" rewolucji seksualnej w XX wieku. Za jednego z nich uznał Hugh Hefnera (założyciela magazynu "Playboy"), za drugiego… Jana Pawła II. Wypowiedź Ch. Westa skrytykowała m.in. dr Alice von Hildebrant – wdowa po słynnym filozofie.

Ch. West zajmuje się katolicką etyką seksualną i popularyzuje tzw. "teologię ciała". Sprzedał łącznie ok. 1 mln egzemplarzy książek i 3 mln płyt CD z nagraniami na ten temat. ABC pokazało siedmiominutowy wywiad określając rozmówcę, jako "nieprzeciętnego, seksualnego terapeutę".
Teolog mówi w swoim interview między innymi o tym, że należy odnowić chrześcijańską wizję seksualności, a związek mężczyzny i kobiety na Ziemi określa jako "przedsmak" i "echo wiecznej ekstazy, która czeka nas w Niebie."

H. Hefner (założyciel pisma "Playboy") i Jan Paweł II mieli wspólnie wyzwalać ludzkość z niewoli purytanizmu i manicheizmu. Dlatego chrześcijanie nie mogą wycofać się z rewolucji seksualnej – stwierdza amerykański "teolog ciała" w telewizji ABC.

Niedługo po tej wypowiedzi Ch. West zaczął tłumaczyć się ze swoich poglądów. W wywiadzie dla Catholic News Agency prostował, iż ABC wyakcentowało sensacyjne aspekty jego wypowiedzi, montując siedmiominutowy film z dwóch godzin rozmów. W zasadzie jednak nie wycofał się z przedstawionych tam poglądów, korygował tylko kwestie szczegółowe i przedstawiał zagadnienia z perspektywy swojej "teologi ciała".

Wyjaśniał na przykład, że w audycji nie ukazano szerszego kontekstu jego wypowiedzi o Hefnerze i Janie Pawle II. Założyciel "Playboya" nie był dla niego bohaterem, ale jedynie walczył przy pomocy swojego pisma z hipokryzją Amerykanów oraz ich purytańskim i manichejskim dziedzictwem. Hefner postawił dobrą diagnozę, ale zastosował złe rozwiązanie.
Z kolei Jan Paweł II również zwalczał purytanizm i manicheizm, ale robił to przy pomocy godziwych środków. Ojciec Święty, walcząc z manicheizmem odrzucał niemoralne zachowania, nie zapominając o ludzkiej godności. Ch. West posłużył się następującym obrazem: pruderyjność odrzuciła ciało, a wyzwolenie w wersji Hefnera doprowadziło do "wytarzania ciała w błocie". Chodzi zaś o to, by je wykąpać.

W odpowiedzi dr Alice von Hildebrand, wdowa po słynnym filozofie, emerytowana profesor Hunter College w University of New York, poddała krytyce jego "teologię ciała". W wypowiedzi dla Catholic News Agency uznała Westa za zbyt pewnego siebie. Stał się on popularny ze względu na atrakcyjność tematu i przy okazji stracił wrażliwość oraz ostrość spojrzenia – stwierdziła. Mówi on bowiem o sferze intymnej używając słów pozbawionych szacunku; o rzeczach poważnych – niepoważnym, wulgarnym językiem. I choć ma dobre intencje – robi wiecej szkód.
"Iluzją jest twierdzić, że przez jakieś nowe techniki, znajdziemy rozwiązanie problemu" – zauważa dr A. v. Hildebrant. Problemem amerykańskiego teologa jest również to, że pomija on w swojej twórczości pewien istotny problem. Znajomy kapłan opowiadał wdowie po Hildebrancie, że 90 proc. mężczyzn spowiada się z cudzołóstwa. Co jest dowodem, że wspomniana tematyka wymaga pokory, bojaźni i akcentowania wstrzemięźliwości, a nie "rewolucji". Zmysłowość i pożądliwość to bowiem potężne siły, z którymi nie można igrać.

Wzmianki o Hefnerze uważa zaś za wstrętne. Wzniosłe nauczanie Jana Pawła II o teologii płciowości zostało bowiem sprowadzone do poziomu "Playboya" – podkreśla dr A. v. Hildebrant.
Tak skrótowa wygląda ta polemika. Powyżej przedstawiłem tylko główne tezy dyskusji. Konkludując: główny zarzut postawiony przez dr A. v. Hildebrant wobec poglądów Ch. Westa sprowadza się do tego, że usiłuje on ochrzcić rewolucję seksualną, która ze swej istoty opiera się na obsesji płci i "tych spraw". Takie ochrzczenie nic nie zmienia z istoty owej rewolucji. Obsesja pozostaje obsesją. Zmysłowość i pożądliwość trzeba bowiem przede wszystkim opanowywać (nie mylić z tłumieniem) i kontrolować, a nie uwalniać i to na dodatek rewolucyjnie.