piątek, 31 lipca 2009

Kleryk w sutannie, rasizm i nowa religia

Pewien kleryk opowiadał, jak spacerując po Warszawie (w sutannie), co chwilę musiał wysłuchiwać zaczepek słownych pod swoim adresem. Gdyby był czarnoskórym rodem z Afryki mógłby poskarżyć się polit-poprawnym redakcjom, które z radością przygotowałyby rozkładówkę o polskim rasizmie. Ale on jest tym “złym czarnym”, “agentem Watykanu” i w praktyce nie ma szans na taką obronę. Są jak widać rasizmy lepsze i gorsze.


Gdyby można zmierzyć stopień agresji wobec Kościoła obecnie i za czasów komunizmu, w kategorii “władza” towarzysze niewątpliwie zwyciężyliby z liberałami, zaś w kategorii “społeczeństwo” - współczesny Polak wyraźnie dystansuje swoim poziomem agresji tego z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Wymiar zjawiska uświadamiają nie tylko wpisy internetowe na różnych forach i portalach, ale także rozmowy z tzw. “zwykłymi ludźmi”. Normą jest wykłócanie się o różne sprawy, a w niektórych środowiskach narażanie się wręcz na ostracyzm społeczny. Czy to tylko tradycyjny, polski antyklerykalizm, czy może całkiem nowe zjawisko?


Światło na sprawę rzucają opublikowane nie tak dawno w Rzeczpospolitej" badania o stanie świadomości religijnej Polaków. Przypomnijmy: tylko 22% uważa, że w Kościele można się zbawić, to znaczy, że 78% jest przeciwnego zdania. Z jednej strony taka postawa jest wynikiem "pedagogii ekumenizmu" rozpowszechnionej w wielu środowiskach katolickich. W praktyce rozumiana jest ona jako uznanie przez Kościół wielu dróg zbawienia, wspólne dialogowanie ze sobą i poklepywanie się po plecach. Z drugiej - tak naprawdę niewielu “młodych, wykształconych, z wielkich miast”, wie o co chodzi z tym ekumenizmem. Ich zainteresowanie sprawami wiary jest znikome. Dlatego też głównym czynnikiem wpływającym na uformowanie się powyższego przekonania jest raczej ślepe przyjmowanie agnostyczno-liberalnego mitu, iż każdy ma swoją prywatną prawdę, który w wersji religijnej objawia się wiarą w wielość dróg zbawienia.


Ta wiara w zetknięciu z wiarą Kościoła o istnieniu jednej drogi w sposób naturalny prowadzi do konfliktu. Powiedzmy sobie szczerze: te 78%, to jakby wyznawcy nowej, synkretyczno-panteistycznej religii, dla których katolicy manifestujący swoją odrębność, wyjątkowość i występujący zdecydowanie ze swoim orędziem, to wrogowie religijni, których trzeba zwalczać. Jak widać na przykładzie kleryka w sutannie czasami wystarczą tylko pewne symbole, aby wywołać działania agresywno-zaczepne.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Sedno sporu o wypowiedź o. T. Rydzyka

Na portalach, blogach, mikroblogach i gdziekolwiek w Internecie aż huczy z oburzenia. Burzą się “młodzi, wykształceni z wielkich miast”, burzą się politycy i komentatorzy. Chodzi o sprawę wypowiedzi o. T. Rydzyka skierowanej do afrykańskiego zakonnika w Częstochowie. Widać, że znowu udało się skutecznie poszczuć na Redemptorystę. Komentarze nie milkną: “rasizm”, “koniec świata”, “pod sąd z nim”. Klisza propagandowa: o. T. Rydzyk równa się rasizm (a i w domyśle antysemityzm) przewija się po raz kolejny przed oczami Polaków i utrwala w pamięci swój obraz.

Nie przymowane są wyjaśnie, że to był tylko żart. O nie, nie wywiniecie się “moherowcy”, w tych sprawach nie można żartować – ostrzegają frontowcy. Jednak, gdy spokojnie zapytać: właściwie dlaczego nie można żartować? Powoli dochodzimy do sedna sporu.

Przyjaciele często dowcipkują między sobą - nawet ze swoich zewnętrznych cech. Robione jest to oczywiście w atmosferze ogólnej serdeczności, z przymrużeniem oka i z odpowiednio modulowanym głosem. W efekcie znajomi pośmieją się chwilę i przechodzą nad tym do porządku dziennego. Gdy przeanalizujemy dyskutowaną scenkę, to wydaje się, że powyższe warunki zostały spełnione. Oto mamy “rodzinną” atmosferę spotkania. W pewnym momencie “główny oskarżony” wypowiada komentowane słowa, adresat uśmiecha się i zaraz składa podziękowania Radiu Maryja. Wcale się nie obraził. Wręcz przeciwnie! Nie powinni się także obrazić ci, co usłyszeli tę wypowiedź w mediach. Intencje Redemptorysty nie były przecież złe. Powinien też dać im do myślenia fakt, iż jest on w bliskiej komitywie z Afrykańczykiem. Czy rasista dopuściłby do głosu na spotkaniu swojej organizacji Murzyna? W czym więc problem?

W tym, że w zwykłe relacje międzyludzkie wkracza ideologiczny fanatyzm. Żeby było jasne. Wypowiedziane słowa mogą oczywiście być obraźliwe, gdy ze złą intencją wypowie je np. chuliganeria na ulicy, ale nie w tym konkretnym przypadku! Opisane powyżej okoliczności świadczą za taką właśnie interpretacją zdarzenia. Krytycy nie dostrzegają jednak takich subtelności. Górę biorą uprzedzenia wobec zakonnika i pokusa przeprowadzenia kolejnej młocki medialnej. W tle mamy cele polityczne (dobijanie PiS) i religijne (ośmieszanie, wykpiwanie wiary katolickiej). W atmosferze nagonki prawda ginie w oparach polit-poprawnych sloganów.

Co ciekawe, przyczyną zamieszania nie tylko jest zamiłowanie krytyków o. Rydzyka do medialnej młocki. Oni autentycznie są przekonani, iż o. T. Rydzyk jest rasistą. Nawet im przez myśl nie przejdzie, że może być inaczej (przynajmniej sprawiają takie wrażenie). Obłok ideologicznego zacietrzewienia przysłania im trzeźwość spojrzenia, nie są w stanie dostrzec wspomnianych wyżej niuansów.

Zasadniczo zatem problem polega na tym, że Dyrektor Radia Maryja dopuścił się nie tyle obrazy zakonnika z Afryki, co świętokradztwa wobec polit-poprawnej parareligii. Można wybaczyć żart, ale nie można wybaczyć świętokradztwa. “Kapłani” nowego obrządku na pewno nie odpuszczą.




dodajdo.com

czwartek, 16 lipca 2009

Pingwiny a homofobia

Dwa pingwiny Harry i Pieprz (Pepper) mieszkały sobie razem w pewnym ogrodzie zoologicznym w San Francisco. Ich przyjaźń była na tyle bliska, że nawet wspólnie wysiadywali podrzucone im jajo. Media przedstawiały ich związek jako ciekawostkę o wybitnie edukacyjnym charakterze. Przesłanie było jasne: związki tzw. gejów są „w porzo”, wszak są obecne w naturze.

W pewnym momencie jednak pojawiła się ta trzecia. Nazywała się Linda. Gdy jej "partner" zdechł, zaczęła się rozglądać za nowym towarzyszem i coraz częściej zerkała w stronę tęczowego gniazda, a nawet przychodziła w odwiedziny do Harrego. Pieprzowi, to się nie spodobało. Doszło nawet do przepychanek, aż w końcu władze ogrodu postanowiły odseparować Pieprza od mającej się ku sobie pary. Jeden z pracowników tamtejszego ogrodu miał się nawet wyrazić, że Harry i Linda są szczęśliwi, że założą w tym roku wspólne gniazdo.

W odpowiedzi jeden z działaczy homoseksualnych oburzył się na próbę zmiany orientacji seksualnej pingwinów. Wiadomo - z propagandowego punktu widzenia sytuacja nie wygląda najlepiej. Do odbiorców mediów płynie komunikat, że z homo-pingwiństwa można się wyleczyć, a jak z homo-pingwiństwa to i....

Co więcej, "akcja odbicia Harrego" przeprowadzona przez Lindę, miała wyraźne tło homofobiczne (zero tolerancji itd.) i w efekcie stwarza realne niebezpieczeństwo rozszerzania się tej "choroby" wśród pingwinów. Ale Lindzie w praktyce nic nie można zrobić, bo aktywiści eko nie pozwolą wsadzić do więzienia nawet szczura doświadczalnego, nie mówiąc już o tak medialnej pingwince.

Cóż sytuacja jest patowa. Może coś się zmieni, gdy arktyczne ptaki dostaną prawa człowiecze (szympansy mogą, to czemu pingwiny nie?. Wtedy nie podpadałyby już pod jurysdykcję "zielonych" i można by ich było spokojnie ścigać jako „ludzkich” homofobów.

wtorek, 14 lipca 2009

Klinsmann i bluźnierstwo "taz"

Znany ongiś piłkarz, a dziś trener Bayernu Monachium Jürgen Klinsmann przegrał proces o zniesławienie z "taz". Gazeta zamieściła bluźnierczy fotomontaż przedstawiający Klinsmanna zawieszonego na krzyżu. Kontekstem były porażki Bayernu. Zdjęcie opublikowano w okresie Wielkanocnym.

Klinsmann poczuł się urażony, ponieważ złamamo jego osobiste prawa oraz obrażono przekonania religijne. Poszkodowany przyznał, że jest osobą religijną i tak też wychowuje swoje dzieci. Sąd opowiedział się jednak za "wolnością prasy". Uznał, że "satyra" nie miała kontekstu religijnego (sic!), a jedynie odnosiła się do osoby publicznej jaką jest trener znanego klubu piłkarskiego.

Ten schemat coraz częściej się powtarza. Już nie chce się przypominać, że gdyby chodziło o inną religię reakcja sądu z pewnością byłaby odmienna. Pytanie podstawowe w związku z tym brzmi: co robić by zmienić ten stan?

niedziela, 12 lipca 2009

Kołchoz jako feministyczny ideał

„Co się tyczy samych kołchoźnic, to powinny one pamiętać o sile i znaczeniu kołchozów dla kobiet, powinny pamiętać, że tylko w kołchozie mogą stanąć na równej stopie z mężczyzną. Bez kołchozów – nierówność, w kołchozach – równość praw. Niechaj pamiętają o tym towarzyszki kołchoźnice i niechaj strzegą ustroju kołchozowego jak oka w głowie...- Józef W. Stalin (cyt. za: Marks, Engels, Lenin i Stalin O wyzwoleniu kobiet i jej roli w walce o socjalizm, W-wa 1953)

Stalin niewątpliwie miał rację. Kołchoz stwarza dogodne warunki dla realizowania idei równości płciowej. W kołchozie kobieta nie znajduje się już pod bezpośrednim wpływem i władaniem mężczyzny, tak jak w rodzinie. W kołchoźnianej oborze czy na polu nie obowiązują patriarchalne prawa, mające swe “skażone źródło” w religii i tradycji. Dowodem, że w nowych warunkach niewiasty szybko zmieniają swój status społeczny są inne słowa Stalina: “...około 6 tysięcy kobiet kołchoźnic jest obecnie [w roku 1934 – dop. autor] przewodniczącymi kołchozów, przeszło 60 tysięcy – członkiniami zarządów kołchozów, 28 tysięcy brygadzistkami, 100 tysięcy – kierowniczkami ogniw, 9 tysięcy – kierowniczkami kołchozowych farm towarowych, 7 tysięcy – traktorzystkami” (cyt. j.w.). Dane przedstawione przez tow. Józefa Stalina świadczą niezbicie, że kołchoz był miejscem autentycznego wyzwolenia kobiet i krokiem milowym na krętych drogach postępu.

Można zatem przyjąć, iż sukces idei równouprawnienia kobiet ma szansę powodzenia jedynie w warunkach zbliżonych do kołchozowych, tzn. gdy kobieta zostanie odcięta od wpływów rodziny i w ramach innej, nowej instytucji, ustanowi się prawa, wolne od patriarchalnych obyczajów. Można też zmieniać samą rodzinę, emancypować itd. I to się robi. Ale w ramach rodziny zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że za zamkniętymi drzwiami domowych pieleszy mężczyzna będzie chciał ograniczać wolność kobiety. Dlatego bezpieczniej jest ustanowić coś w rodzaju “kołchozu”, w którym wolności i prawa będą stanowione i kontrolowane przez odpowiednie instytucje.

Oczywiście pojęcie “kołchozu” ewoluuje i w czasach współczesnych znaczy już coś innego, niż w latach trzydziestych ubiegłego wieku w Kraju Rad. Niemniej ze względu na zasługi dla emancypacji kobiet kołchoz może śmiało symbolizować pewien wolnościowy ideał, by nie rzec - feministyczny Eden.

sobota, 11 lipca 2009

Społeczeństwo (pseudo)wiedzy

Jednym z zadań Strategii Lizbońskiej jest budowanie gospodarki „opartej na wiedzy”, Deklaracja Bolońska zakłada zaś tworzenie „Europy wiedzy”. Stosunkowo często w dokumentach sygnowanych przez instytucje Unii Europejskiej można znaleźć też wezwanie do kreowania „społeczeństwo wiedzy”. „Wiedza” to produkt marketingowy europejskich systemów edukacyjnych. Co jednak tak naprawdę skrywa się pod tym „magicznym” słowem?

Odnosi się wrażenie, że nie tyle chodzi o „wiedzę”, co raczej o znajomość „danych” mikro i makro ekonomicznych. Plan sprowadza się do nasycenia szkoły przedmiotami, które umożliwią zdobywanie i interpretację „danych”, związanych z funkcjonowaniem: rynku pracy, handlu, giełd, banków, systemu podatkowego itp.

Niewolnik koncernów

Znajomość „danych” może być nawet pożyteczna, szkodliwy jednakże jest materialistyczny redukcjonizm, który stanowi podstawę formułowania takich „priorytetów” w edukacji. W klasycznej myśli pedagogicznej w pierwszej kolejności kształtowano sprawności ogólne: moralne i intelektualne, dążąc do formowania charakteru. (Człowiek z charakterem dojdzie wszędzie i zdobędzie wszystko.) Do nauczania umiejętności zawodowych (bo o takie tu tak naprawdę chodzi) przystępowano zasadniczo w drugiej kolejności. Europejski obywatel zredukowany zaś do wymiaru „ekonomiczno-informatycznego”, to doskonały materiał na robotnika-niewolnika dla wielkich koncernów, a także wymarzony pochłaniacz reklam i propagandy politycznej. Braki w ogólnym wykształceniu umożliwiają dowolną manipulację przyszłym konsumentem i wyborcą.

Gwoli sprawiedliwości - współcześni decydenci zakładają w ramach „kompetencji kluczowych” istnienie czegoś co wzniośle nazywają „kulturą ogólną”. Ale w ich dokumentach spełnia ona jedynie rolę listka figowego. Wiedza filologiczno-historyczna, o ile już znajdzie akceptację decydentów zostaje ocenzurowana w duchu politycznej poprawności (por. np. raporty edukacyjne UNESCO). „Kultura ogólna”, tak rozumiana, sprowadza się do propagowania lewicowej wizji świata i dlatego nie ma nic wspólnego z „kulturą ogólną” w klasycznym znaczeniu.

Matematyzacja i „zarządzanie informacją”

Symptomy przeszczepiania ideologii „społeczeństwa wiedzy” na grunt polskiej oświaty dają się zauważyć od lat we wprowadzanych reformach. Ostatnio sygnałem obranego kierunku działań są głosy płynące z Ministerstwa Edukacji i Nauki, zapowiadające powrót matematyki na egzamin maturalny. Powrót ten ma służyć wsparciu „technologizacji” umysłów, a tym samym budowaniu „gospodarki wiedzy”. Takie pomysły niekoniecznie muszą być tylko skutkiem uległości wobec nacisków unijnych decydentów. Część polityków i teoretyków oświaty utożsamiająca się z prawicą jest szczerze przekonana o szczególnej roli matematyzacji w kształceniu nowych pokoleń. (Taki pogląd dominował np. w AWS-owskiej ekipie reformującej oświatę.) Wiązać to trzeba ze specyficznym skażeniem scjentyzmem, prowadzącym do przekonania, że tylko to co mierzalne i policzalne warte jest zachodu (nawet awans zawodowy nauczycieli zdominowało to co „mierzalne”, czyli kwity i zaświadczenia).

Kolejnym znakiem podążania szlakiem wyznaczonym przez unijnych technokratów jest swoiste zafiksowanie się na idei nauczania „zarządzania informacją”. Płynący zewsząd zalew informacji ma być argumentem za nie dolewaniem dodatkowych wiadomości z „serwisów szkolnych” do wzburzonego oceanu news’ów medialnych. W rezultacie dołącza się do kompetencji kluczowych „umiejętność uczenia się przez całe życie” i dąży do przekształcenia szkoły w „instytucję uczącą, jak się uczyć”, a nie - jak do tej pory - przekazującą określone wiadomości.

Sprytne sofizmaty

Nie sposób zaprzeczyć, że - obok „technologizacji umysłu” - matematyka uczy młodzież myśleć abstrakcyjnie. Jednak nauczana w oderwaniu od wiedzy - nazwijmy ją umownie - humanistycznej staje się wyjałowiona. „Myślenie abstrakcyjne” wyprzedzające realne poznanie kultury (poprzez religię, literaturę, historię itp.) mija się z celem. Bez realnego poznania i bez przyjęcia ściśle określonych kryteriów rozumowania, nie ma „sprawnego myślenia” (Na ten temat piszę szerzej w artykule pt.„Humanistyka czy nauki ścisłe? - spór o prymat w edukacji”, „Cywilizacja” nr 14/2005)

Z kolei idea nauczania „zarządzania informacją” oparta jest na sprytnie przemyconym sofizmacie. Do jednego worka wrzuca się przedmioty techniczno-ekonomiczne i humanistyczne. A przecież dzieła A. Mickiewicza czy H. Sienkiewicza nie podlegają „przeterminowaniu”. Wzorce płynące z klasycznej literatury i filozofii oraz - przede wszystkim - z religii pozostają w swojej podstawowej osnowie nienaruszone. Trudno w tym przypadku mówić o postępie i rozwoju w rozumieniu nauk empirycznych.

Znany teoretyk nauki o wychowaniu, austriacki profesor Wolfgang Brezinka, mając na uwadze argument o rzekomym dezaktualizowaniu się wiedzy poprzez intensywny „rozwoju nauk”, zauważa: „Jest to niebezpieczna przesada wykorzystywana po to, aby pomniejszyć wartość samego posiadania wiedzy i przekonywać, że ważniejsze są techniki jej zdobywania. Jest to środek używany z wyrafinowaniem, aby odwodzić od wiarygodnych tradycji, wzbudzać lęk przed zacofaniem i stwarzać klimat ciągłego podniecenia intelektualnego, w którym wszystko nowe uważane jest (bez żadnego rozróżnienia) za coś lepszego niż stare”. (Wychowanie i pedagogika w dobie przemian kulturowych”, Kraków 2005, przekł. ks. Jerzy Kochanowicz SJ, s. 113-114)

Teza, że koncentracja na technikach zdobywania wiadomości jest tylko środkiem do osiągnięcia określonych celów ideowych - i to środkiem „używanym z wyrafinowaniem”- wydaje się wielce prawdopodobna. Bezpośrednim skutkiem oparcia szkoły na technice „zarządzania informacją” jest odcięcie od tradycyjnej kultury europejskiej i jej kanonów cywilizacyjnych. Jeśli młody człowiek nie dowie się w ławie szkolnej czym jest Prawda, Dobro i Piękno, ale będzie zmuszony - zgodnie z postmodernistyczną modą - poszukiwać ich po omacku w „sieci” i innych mediach, to efekt tych poszukiwań z góry będzie przesądzony. Nie pomoże mu ani „sprawne myślenie” matematyczne, ani sprawne „zarządzanie informacją”. Jedynym wymiernym efektem takich działań będzie umożliwienie „tłoczenia” propagandy socliberalnej do młodych głów za pośrednictwem mediów i sprytnie rozgrywanej „neutralności światopoglądowej” w programach szkolnych.

* * *

Powyższe uwagi to na razie „dmuchanie na zimne”. Idea „społeczeństwa wiedzy” jest ideą przyszłości, do urzeczywistnienia której politycy dopiero zmierzają. Faktem jest, że obecnie w polskiej szkole technologizacja, matematyzacja czy „zarządzanie informacją” nie stoją na rewelacyjnym poziomie. Do realizacji ideałów zakładanych w unijnych dokumentach zatem jeszcze daleko. Ale czy ze znajomością polskiej literatury i historii jest lepiej? Pytanie oczywiście retoryczne. A przecież nikt nie wszczyna alarmu, jak w tym pierwszym przypadku.

W powyższym wywodzie nie chodzi o podważenie zasadności kształcenia użyteczno-zawodowego czy – tym bardziej – pomniejszenie znaczenia matematyki, która ma swoje trwałe miejsce w klasycznej koncepcji kształcenia ogólnego (patrz: qvadrivium). Nie ulega wątpliwości, że gospodarce narodowej niezbędne są kadry techniczne. Problem polega na odpowiednim rozłożeniu akcentów i jasnym wskazaniu priorytetów edukacyjnych. Czy celem ma być spłycenie zadań szkoły do zwykłego uzawodowienia i tym samym obniżenie ogólnej kultury duchowej narodu, czy też formacja ogólna, na podbudowie której dopiero będzie się wdrażać do właściwej profesji? Niestety, można odnieść wrażenie, że chodzi o to pierwsze. Po rozłożeniu szkoły przy pomocy rozszalałej ideologii praw ucznia (nie wspomnę już o wcześniejszym spustoszeniu komunistycznym), teraz usiłuje się wpuścić ją w nowy kanał – tym razem technologiczno-ekonomiczny.

piątek, 10 lipca 2009

Pornografia zamiast papierosów?

Dawniej pracownicy relaksując się palili papierosy w miejscu pracy. Teraz, gdy palenie jest zakazane "rozładowują stres" wchodząc na strony pornograficzne. Czyżby nowy, specyficzny "znak czasów"?

W latach 50. ubiegłego wieku połowa Amerykanów paliła papierosy. W 2004 już tylko 1/5.Jednak w zastępstwie pojawił się nowy nałóg – pornografia. Taką tezę stawia amerykańska publicystka Mary Eberstadt w 154 numerze (April & May 2009) czasopisma Policy Review w artykule zatytułowanym: Is Pornography the New Tobacco?

Ktoś powie: ludzka natura potrzebuje słabostek, by móc się w nich pławić. Niemniej należy pamiętać o pewnym zastrzeżeniu: wady i nałogi rozrastają się tam, gdzie nie pracuje się nad wyrobieniem cnót. W tym sensie natura nie znosi pustki i dlatego M. Eberstadt ma sporo racji, pisząc, że w momencie wycofywania się jednego nałogu w jego miejsce wchodzi drugi.

Dlaczego akurat pornografia zajmuje miejsce nikotyny? Władcy Zachodu, budując swój pokraczny Eden szczególnie uwzięli się na papierosy. Straszą chorobami, podnoszą akcyzę, wyrzucają palaczy z knajp i przystanków. Życie ma być bowiem sterylne i zdrowe, tylko wtedy będzie coś warte. Zdrowa skóra "wiecznej osiemnastki", zdrowy oddech, zero chorób i ani odrobiny cierpienia. W przeciwnym razie raj budowany przez "panów od oświecenia" ujawni swoją niedoskonałość. Coś zacznie w nim zgrzytać. "Panowie" nie lubią jak coś zgrzyta, wtedy zazwyczaj włączają opcję: eutanazja. W porównaniu zaś z papierosami pornografia jest "zdrowa": nie wywołuje raka płuc, a kwestie moralne znikają, gdy odseparujemy człowieka od religii.

Wspomniana Autorka zwraca uwagę na zmianę świadomości Amerykanów właśnie w kontekście moralnym, dotyczącym tych dwóch problemów społecznych. O ile kilkadziesiąt lat temu przeciętna Amerykanka uważała papierosy za sprawę prywatną (subiektywną moralnie), to pornografię uznawała za niemoralną z zasady (obiektywnie). Teraz jest odwrotnie. Pornografia to prywatna sprawa, kwestia gustu, stylu życia. Papierosy zaś są uznawane powszechnie za niemoralne.

Nieoczekiwana zmiana miejsc dotyczy także działań o charakterze biznesowym. Na marginesie rozważań Mary Eberstadt warto przypomnieć pewien fakt. Otóż guru amerykańskiego i światowego public relations Edward Ludwik Bernays (rodzinnie spokrewniony z Zygmuntem Freudem) w latach dwudziestych XX wieku zorganizował słynny przemarsz kobiet Piątą Aleją w Nowym Jorku. W tamtych czasach w Ameryce obowiązywał zakaz palenia papierosów przez niewiasty w miejscach publicznych. Akcja polegała na przejściu setek dam ulicą i proszeniu mężczyzn o zapałki w celu zapalenia papierosa. Akcja odbiła się szerokim echem w USA. Oficjalnie marsz miał być elementem kampanii w ramach walki o prawa kobiet. Taka wersja obowiązywała przez lata. Dopiero pod koniec życia Bernays wyznał w swoich pamiętnikach, że chodziło o pozyskanie nowych konsumentów(ek) tytoniu. W rzeczywistości była to więc akcja typowo piarowska producentów papierosów (por. P. Poręba, Niekonwencjonalne metody PR, za serwisem proto.pl)

Analogicznie jest dzisiaj jest chodzi o "seks biznes". Coraz więcej pornografów już nie tylko działa marketingowo wśród mężczyzn, ale chce, by to kobiety były odbiorcami ich produktów – zauważa Eberstadt. Dlatego posługują się podobnymi hasłami, jak reklamodawcy tytoniu przed laty, tzn. odwołują się do haseł feministycznych, sugerując, że chodzi im o równość, wolność i wyzwolenie niewiast, a nie o zdobycie nowej klienteli.

Co więcej, wydaje się, że taka taktyka przynosi efekty. Nie tak dawno na sympozjum poświęconemu relacjom między pornografią a feminizmem, prelegentka przekonywała, że łączenie feminizmu z krytyką pornografii to przejaw patrzenia na kobiety z perspektywy patriarchalnej. Kobiecie nie można, a mężczyźnie wolno? – oto jeszcze jedna barykada do zdobycia. W ten sposób upadł chyba ostatni punkt wspólny między chrześcijaństwem a feminizmem. W latach siedemdziesiątych zdarzało się bowiem, iż ruchy chrześcijańskie i feministyczne na Zachodzie doraźnie współpracowały ze sobą w walce z pornografią. Oczywiście każdy odwoływał się do innej motywacji. Chrześcijanie powoływali się na prawo Boże, feministki – walczyły z "prześladowaniem kobiet".

Wracając do omawianego artykułu. Amerykańska publicystka widzi też podobieństwo w podobnym kreowaniu swoich wizerunków przez wydawców pornografii i producentów tytoniu. Pornografowie sponsorują różne badania, które mają stwierdzić, że "seks biznes" jest niegroźny, ale jedynie uprzyjemnia życie. Ponadto są filantropami kultury, wspierają inicjatywy zdrowotne, ratują chore dzieci itp. Publika ma w efekcie dojść do wniosku, że to całkiem "spoko ludzie". To co przed laty było trudne do zaakceptowania teraz staje się normalne, nowoczesne i całkowicie aprobowane przez współczesnego człowieka. Co więcej, niezgoda na tę rzeczywistość już nawet nie zasługuje na polemikę, ale najwyżej na ironiczny uśmiech.

Ktoś kiedyś zauważył, że wszystkie amerykańskie mody w końcu docierają także do Polski. Z tą prawdopodobnie będzie tak samo. Jej pierwsze przejawy już możemy zaobserwować. Przykład – cytowane feministyczne sympozjum oraz (ponoć) wzrost zainteresowania pornografią w sieci. Niemniej w naszych warunkach zjawisko opisane przez Eberstadt nabiera specyficznego kolorytu. W praktyce bowiem wielu zachowuje stary nałóg, dorzucając do niego nowy. Po co jeden, skoro można mieć dwa (w jednym)? Taka lokalna innowacja

czwartek, 9 lipca 2009

Jak kanadyjski premier (niekatolik) Eucharystię na rękę przyjmował?

Kanadyjski premier Stephen Harper wyciąga dłonie po przyjęcie Komunii Św. Jednak nie przyjmuje Ciała Pańskiego do ust i wychodzi z Kościoła. Na dodatek premier Kanady w ogóle nie jest katolikiem.

Katolicki iphone apps

Film prezentuje iphone apps, który ma wiele funkcji przydatnych dla katolika (np. Biblia)


środa, 8 lipca 2009

Superlearning i New Age

Marzenia o łatwym, szybkim i trwałym zdobywaniu wiedzy towarzyszyły ludzkości od dawna. Rozwój nowych technologii i nieprzebrana ilość wiedzy w sposób naturalny zwiększa pokusę, aby odnaleźć „eliksir cudownej pamięci”. Na przeciw temu zapotrzebowaniu wychodzi dzisiaj tzw. szybkie nauczanie, czyli superlearning.

Początki superlearningu wiążą się z osobą bułgarskiego psychiatry Georgija Łozanowa. Jeden z badaczy nadał mu nawet miano Mistrza ze Wschodu (por. B. Anisimowicz, Alternatywne nauczanie języków obcych w XX wieku. Sugestopedia, Warszawa 2000, s.86). Tytuł na wskroś dwuznaczny. Łozanow rzeczywiście pochodził z Europy wschodniej, ale jego idee były (i są) zakorzenione w filozofii i religii... Dalekiego Wschodu. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku stworzył on sugestopedię (łac. suggestio – poddawanie, podrzucanie czegoś, natchnienie i gr. paidos – dziecko) - metodę nauczania, polegającą na odblokowywaniu tzw. „barier autosugestywnych” oraz wprowadzaniu umysłu za pomocą technik oddechowych, ćwiczeń relaksacyjnych i odpowiedniej muzyki (głównie barokowej) w stan alfa (stan na granicy czuwania i snu, głęboki relaks) w celu łatwiejszego i trwalszego zapamiętania nowego materiału.

Na początku lat siedemdziesiątych metodę na Zachodzie rozpropagowały Sheila Ostrander i Lynn Schroeder. Od tego czasu pomysły bułgarskiego psychiatry były udoskonalane na różne sposoby i sprzedawane na rynku edukacyjnym, właśnie pod marką superlearningu. Jednakże warto zauważyć, iż sugestopedia bardziej nastawiona jest na bezpośredni kontakt z uczniem. W przypadku zachodniego superlearningu zaś częściej oferuje się gotowe kasety z nagranym materiałem nauczania (por. Rupprecht S. Baur, Superlearning und Suggestopädie. Grundlagen – Anwendung - Kritik – Perspektiven, Berlin und Mūnchen 1990, s. 12-13).

Przeciw „toksycznym metaforom”

Bułgarski terapeuta zakłada, iż nauczanie będzie wtedy skuteczne, gdy nastąpi odblokowanie „barier autosugestywnych”: krytyczno-logicznej, intuicyjno-afektywnej, etyczno-moralnej (por. B. Anisimowicz, Alternatywne nauczanie języków obcych w XX wieku. Sugestopedia, Warszawa 2000, s. 52). Osiąga się to poprzez przezwyciężenie tzw. „toksycznych metafor” wdrukowanych przez rodzinę czy szkołę, które blokują rozwój „indywidualnego potencjału”. S. Ostrander i L. Schroeder podają przykład agenta ubezpieczeniowego, który ze względu na zbyt religijne wychowanie nie mógł odnosić sukcesów w pracy. Dopiero pod wpływem jednej z wersji superlearningu w pełni uruchomił swój potencjał (por. Superlearning 2000 Podręcznik. Nowa metoda szybkiego uczenia się i nauczania, Warszawa 1997, tłum. Wiesław Horabik, s. 59). Jak widać, „toksyczne metafory”, to często normy postępowania wypływające z Ewangelii, a przełamanie i uruchomienie ukrytego potencjału sprowadza się do wyparcia owych norm ze świadomości.

Muzyka i techniki oddechowe

Wprowadzanie i podtrzymywanie w stanie alfa następuje między innymi przy pomocy muzyki. G. Łozanow (a wraz z nim wielu innych) twierdzi, że muzyka barokowa grana w tempie largo (rytm 60 uderzeń na minutę) synchronizuje pracę serca i emisje fal mózgowych, tak że obie półkule mózgu zaczynają ze sobą współpracować. Tym samym uczący się ma wchodzić w specyficzny stan zwany pseudopasywnością, charakteryzujący się aktywnością na bazie odprężenia (por. B. Anisimowicz, dz. cyt. s. 56). Nauczanie w tym stanie ma być, jak twierdził, najbardziej efektywne.

Zastosowanie muzyki w omawianej metodzie ma inspiracje wedyjskie i okultystyczne. „Mantra yoga, wedyjska nauka dźwięku – piszą Ostrander i Schroeder - ujawnia specjalne częstotliwości dźwięku, które mogą wywołać zmienne stany umysłu” (dz. cyt., s. 83). Już przed wiekami staroegipski mag Hermes Trismegistos (Potrzykroćwielki) przykładał wielką wagę do harmonii dźwięków. „Muzyczna magia” przekazywana przez wieki w tajnych stowarzyszenia, zakłada, iż „wszystko we wszechświecie wibruje zgodnie z własną częstotliwością i że - z powodu harmonicznego rezonansu - między wszystkimi rzeczami istnieje łączność” (tamże, s. 102). A jeśli tak, to odtwarzając „pewne nuty, rezonuje się specyficzne energie, mogące pobudzić umysł” (tamże) i nie tylko. Takim sposobem krowy mają dawać więcej mleka, a dzieci łatwiej uczą się wierszy na pamięć.

Szybkie nauczanie wykorzystuje również techniki oddechowe zaczerpnięte wprost z zen. Według nauk joginów oddechy wykonywane w odpowiednim rytmie pomagają wprowadzić umysł w wymagany trans. Lekcja polega więc na słuchaniu danego tekstu w rytm sekwencji oddechowych, połączonych ze słuchaniem muzyki barokowej (por. tamże, s. 299).

Bio-okultyzm i miraże sukcesu

Omawiane metody charakteryzuje mieszanie poglądów okultystycznych ze współczesną neurologią. W efekcie otrzymujemy coś na kształt bio-okultyzmu. Sugeruje się, jakoby dawne wierzenia o podłożu panteistycznym miały dzisiaj znaleźć „potwierdzenie” w laboratoriach uniwersyteckich, co jest nieuprawnioną nadinterpretacją. (W celu prześledzenia tego mechanizmu odsyłam do: Opinii dotyczącej podstaw naukowych metody „Kinezjologii Edukacyjnej” oraz konsekwencji jej stosowania, Komitet Neurologii PAN, prof. dr hab. Małogorzata Kossut oraz prof. dr hab. Anna Grabowska, cyt za: ks. Aleksander Posacki SJ, Psychologia i New Age, Gdańsk 2007, ss. 277-289.)

Droga superlearningu (w wersji opisanej w artykule) i sugestopedii łudzi mirażami nadzwyczajnych sukcesów. Propagatorzy opowiadają niestworzone rzeczy o ich możliwościach. Badacze zagadnienia nie są już tacy jednomyślni. Na przykład E. Mans podważył wiarygodność danych statystycznych z doświadczeń Łozanowa nad zapamiętywaniem ciągów słów, zarzucając autorowi błędy rachunkowe w statystykach (por. B. Anisimowicz, dz.cyt., s.89). Wątpliwości mają też podłoże pragmatyczne. Jeżeli bowiem ich skuteczność jest tak wysoka, to dlaczego „na wolnym rynku idei” tak trudno im się przebić?

Szybkie nauczanie w przedstawionej powyżej wersji pełne jest taniego efekciarstwa, pseudonaukowych trików i odniesień do ideologii New Age. (W internecie można znaleźć sporo stron New Age, na których oferuje się kursy sugestopedii.) Omawiane metody charakteryzuje również przesadne akcentowanie czynnika emocjonalno-intuicyjnego w edukacji. Powiela się tym samym błędy doktryny J. J. Rousseau, które w ostatnich wiekach skutecznie rozbroiły pedagogikę i równocześnie podważa pewien kanon cywilizacyjny Zachodu, zgodnie z którym popędy i uczucia powinny być podporządkowane rozumowi. Odejście od tej zasady zawsze będzie rodzić niebezpieczeństwo manipulacji.


Tekst ukazał się pierwotnie w kwartalniku "Cywilizacja" (nr 22)