poniedziałek, 4 stycznia 2010

„Katolicka hipokryzja”

Ulubioną zabawą różnej maści lewicowców jest nabijanie się i wypominanie katolikom hipokryzji. Słyszy się zewsząd, że: "katolicy co innego mówią, a co innego robią", że Polska, choć katolicka - jest pijana, że księża tacy, owacy, a politycy prawicowi tylko podwieszają się pod Kościół.

Oczywiście przypadki świadomej hipokryzji się zdarzają, ale kościelni krytycy idę dalej. Oni uznają katolicyzm za obłudny niemal z samej swej istoty. Oto "dowód": pomimo znajomości przykazań, katolicy co raz biegają do spowiedzi, czyli notorycznie łamią przykazania.

Takie podejście świadczy o niezrozumieniu natury życia chrześcijańskiego lub o zwyczajnej złośliwości (w praktyce najprawdopodobniej chodzi o jedno i drugie). Oczywiście, każdy katolik wyznaje pewien kodeks moralny, dzięki któremu w łączności z Chrystusem może osiągnąć zbawienie. Jednak droga do nieba wiąże się z ciągłym wzrastaniem. Upadki są niejako wpisane w ludzką naturę. Rzecz w tym, żeby z jednej strony powstawać i wciąż na nowo się uświęcać, z drugiej – nie traktować upadków, jako usprawiedliwienia dla swej grzeszności. .

Mentalność lewicowa stoi zaś na stanowisku, że chrześcijanin nie może upadać. Za jednym zamachem znosi sakrament spowiedzi i wymaga od niego doskonałości, zapominając, że uświęcenie jest procesem. Grzeszność nie jest zatem przejawem hipokryzji, ale zwyczajnej ludzkiej słabości: “chcę, ale mi nie wychodzi, bo jestem słaby”. Czy taką postawę można nazwać hipokryzją?

Za tą argumentacją czai się sprytny sofizmat. Co ma zrobić chrześcijanin, żeby nie został przezwany  obłudnikiem? I tu dochodzimy do puenty: najlepiej przestać chodzić do spowiedzi i (co się z tym wiąże) wystąpić z Kościoła; wtedy będzie “szczery i spontaniczny”.

Pytanie tylko: czy wówczas stanie się bardziej moralnym człowiekiem?

Brak komentarzy: