Dr LeRoy Carhart praktykuje późną aborcję i jest następcą zabitego w maju słynnego kata nienarodzonych Georga Tillera. Przed laty Carhart chciał zostać kaznodzieją. Dziś deklaruje, że przed i po zabiciu dziecka, modli się przy łóżku pacjentki. Tłumaczy, że nie zabija, lecz dzięki zastrzykom jedynie spowalnia akcje serca, które w końcu przestaje bić.
Siostra Donna Quinn, choć dominikanka, również jest zwolenniczką legalizacji aborcji. Co więcej, pracuje jako wolontariuszka w klinice aborcyjnej w Illinois. Bynajmniej nie zajmuje się tam modlitwą za zagubione życiowo niewiasty (za:www.americanpapist.com).
Brzmi to oczywiście niczym żart. Ale ludzie ci rzeczywiście uważają, iż z jakiś powodów zabójstwo nienarodzonych jest aprobowane przez Stwórcę.
Nie są oni prekursorami takiego myślenia. Już w 1970 roku Frances Kissling, uważająca się za katoliczkę, otworzyła klinikę aborcyjną w USA. Należała ona do tego skomplikowanego pokolenia “rozczochranej młodzieży”, opowiadającego się za “pokojem” (czyli przeciw wojnie w Wietnamie) i równocześnie nie widzącego nic złego w zabijaniu nienarodzonych.
Pewien typ postępowo-lewicowego myślenia lubi podszywać się pod chrześcijaństwo. Już przecież hasła tzw. rewolucji francuskiej (równość, braterstwo itp) były w istocie parodią chrześcijańskiej miłości bliźniego. Marksizm, liberalizm, nazizm obiecywały i obiecują zaś sztuczne raje na tym "padole łez".
W przypadku zabijania dzieci również mamy do czynienia z próbą pogodzenia klasycznego pogaństwa z chrześcijaństwem. Z grubsza polega to na tym, że w duchu lewicowym akcentuje się “prawo kobiety do własnego brzucha”, zapominając o “brzuchu dziecka”. Tym samym “miłość bliźniego” zredukowana jest tylko do niewiasty.
Później już idzie bardzo łatwo: skoro obowiązek “miłości bliźniego” dotyczy tylko kobiety, to oczywistą oczywistością jest, że “aborcja jest wolą Boga”. I tak docieramy do finału tej groteski.
Z psychologicznego punktu widzenia opisywane zjawisko daje się łatwo wytłumaczyć. Tacy ludzie chcę pozostać wierzącymi, chcę mieć nadzieję na zbawienie po śmierci, a jednocześnie mają potrzebę bycia docenionym już tutaj. Pokusa maszerowania w szeregach postępu i jednocześnie odgrywania roli “męczennika za wolność słowa”, bywa tak silna, że trudno jej się niektórym oprzeć. Problem w tym, że oprzeć jej się trzeba.
Brak odporności na tę pokusę prowadzi bowiem do powstania “fenomenu” zwanego katolewicą.
piątek, 30 października 2009
piątek, 23 października 2009
Nieuchronność cenzury w Internecie
Amerykański myśliciel Walter Lippmann już przed laty twierdził, że tzw. przeciętny obywatel nie jest w stanie odpowiednio interpretować docierających do niego informacji. Dlatego elity przy pomocy mediów mają mu w tym pomóc. Ustala się zatem obowiązujący pogląd, a następnie środki przekazu "produkują zgodę" słuchaczy czy czytelników. Produkcja jest masowa - zgodnie z linią ustaloną na "demokratycznych salonach".
Nie znaczy to oczywiście, że w tajmeniczym miejscu, codziennie, zbiera się szacowne grono elitarnych spiskowców, analizujących newsy i narzucających później jedynie słuszną interpretację zdarzeń przez komunikatory. Nie, ten proces został usprawniony. W demokratycznych społeczeństwach istnieje, jak zauważył Noam Chomsky, "linia przewodnia", której trzymają się dziennikarze. Słowem - polityczna poprawność narzuca standardy, którym milcząco (by nie wylecieć z roboty) podporządkowują się ludzie mediów. Spiskowcy więc wcale nie są potrzebni, system działa automatycznie.
W czasach tradycyjnych środków przekazu utrzymanie "linii przewodniej" było dziecinnie proste. Z uwagi na wysokie koszty produkcji gazet, radia czy telewizji, nikt spoza układu nie miał do nich dostępu. Oczywiście była (i jest) jakaś koncesjowana opozycja, ale w rzeczywistości wszystko znajdowało się pod kontrolą.
Pojawienie się Internetu i blogosfery zmieniło tę sielankę. Internet jest tańszy, a dodatkowo pracowici i pomysłowi "wolni strzelcy" harcują w sieci i nie chcą się podporządkowywać "linii przewodniej". Ich mrówcza praca marketingowa na portalach społecznościowych czy mikroblogach (twitter, blip, flaker itp.) sprawia, że w niektórych przypadkach osiągają sporą popularność, zwłaszcza wśród pewnych grup internautów. Dodatkowo dzięki platformom blogerskim i agregatorom zaczynają stanowić niepokojącą siłę. Monopol zaczyna się chwiać. Lud jest "zdezorientowany", a elity zaniepokojone.
Co prawda sytuacja nie jest jeszcze dramatyczna. W blogosferze jest mimo wszystko wielu blogerów trzymających "przewodnią linię", inni zaś zajmują się sprawami mało znaczącymi z punktu widzenia elit. Niemniej Internet stanowi dla nich problem i wcześniej czy później należy spodziewać sie pojawienia cenzury w sieci, tak jak to jest np. w Chinach. Preteksty do tego mogą być różne. Sam fakt jednak nie podlega dyskusji.
Nie znaczy to oczywiście, że w tajmeniczym miejscu, codziennie, zbiera się szacowne grono elitarnych spiskowców, analizujących newsy i narzucających później jedynie słuszną interpretację zdarzeń przez komunikatory. Nie, ten proces został usprawniony. W demokratycznych społeczeństwach istnieje, jak zauważył Noam Chomsky, "linia przewodnia", której trzymają się dziennikarze. Słowem - polityczna poprawność narzuca standardy, którym milcząco (by nie wylecieć z roboty) podporządkowują się ludzie mediów. Spiskowcy więc wcale nie są potrzebni, system działa automatycznie.
W czasach tradycyjnych środków przekazu utrzymanie "linii przewodniej" było dziecinnie proste. Z uwagi na wysokie koszty produkcji gazet, radia czy telewizji, nikt spoza układu nie miał do nich dostępu. Oczywiście była (i jest) jakaś koncesjowana opozycja, ale w rzeczywistości wszystko znajdowało się pod kontrolą.
Pojawienie się Internetu i blogosfery zmieniło tę sielankę. Internet jest tańszy, a dodatkowo pracowici i pomysłowi "wolni strzelcy" harcują w sieci i nie chcą się podporządkowywać "linii przewodniej". Ich mrówcza praca marketingowa na portalach społecznościowych czy mikroblogach (twitter, blip, flaker itp.) sprawia, że w niektórych przypadkach osiągają sporą popularność, zwłaszcza wśród pewnych grup internautów. Dodatkowo dzięki platformom blogerskim i agregatorom zaczynają stanowić niepokojącą siłę. Monopol zaczyna się chwiać. Lud jest "zdezorientowany", a elity zaniepokojone.
Co prawda sytuacja nie jest jeszcze dramatyczna. W blogosferze jest mimo wszystko wielu blogerów trzymających "przewodnią linię", inni zaś zajmują się sprawami mało znaczącymi z punktu widzenia elit. Niemniej Internet stanowi dla nich problem i wcześniej czy później należy spodziewać sie pojawienia cenzury w sieci, tak jak to jest np. w Chinach. Preteksty do tego mogą być różne. Sam fakt jednak nie podlega dyskusji.
czwartek, 22 października 2009
"Lisowatość", czyli jak utrzymać się przy korycie?
Na scenie politycznej od lat utrzymuje się grupa polityków, która zawsze jest blisko tzw. koryta (czytaj: w parlamencie lub rządzie). Dla jednych są to wybitni politycy (“mężowie stanu”), dla innych - spryciarze, posiadający wyjątkowy dar czy umiejętność lawirowania tak, aby zawsze wylądować w okolicach władzy.
Opisywanego typa charakteryzuje coś, co można określić mianem “lisowatości”. W partyjnym świecie działa się poprzez podstęp, gierki, promowanie swoich ludzi, wycinanie obcych, stosowanie piarowskich trików, rzucanie głupawymi bon motami w stronę mediów itp. Walka prowadzona w ten sposób nie ma nic wspólnego z jawną, męską rywalizacją na “ubitej ziemi”.
Powie ktoś: no cóż, takie są reguły demokracji! Ale co z tymi, którym sumienie i zwykła przyzwoitość nie pozwala wchodzić do tej gry. Oni są w naturalny sposób eliminowani przez system i znajdują się na ogół poza władzą. Rzadko przebije się ktoś, kto wyrasta ponad klasę partyjnych cwaniaczków. Jeśli zaś już taki się znajdzie, to musi być człowiekiem rzeczywiście wysokiego formatu, by nie dać się ściągnąć do partyjnego poziomu. Zazwyczaj jednak szlachetny polityk nie jest w stanie przebić się przez “szklaną szybę”, która rozpościera się nad jego głową. Nawet tzw. “sukces” w jego przypadku ma pewne ograniczenia.
Co realnie daje uczestnictwo w partyjnych rozgrywkach? Pomijając oczywistą “chęć służenia Ojczyźnie”, niewątpliwie ważne są wymierne korzyści. Polityk partyjny nie musi wstawać o siódmej rano, by zdążyć do roboty, zarabia zaś o wiele więcej. Po ludzku patrząc wiedzie nawet życie łatwiejsze od życia biznesmena. Biznesmen co prawda ma pieniądze i nie musi wstawać rano, ale jednak zamartwia się o kredyty i koniunkturę na rynku. Polityk, choć oficjalnie zatroskany o gospodarkę, to kryzys czy jego brak nie wpływa na poziom jego życia – kasę i tak mu wypłacą.
Najważniejszym zmartwieniem polityka jest troska o to kto pod nim kopie, kto go chce wygryźć itd. Z punktu widzenia zwykłych zjadaczy chleba, to zmartwienia mało istotne. Ale z partyjnej perspektywy, może to być problem wielkiej wagi. Cóż, jaki typ człowieka, taki “oścień”.
Opisywanego typa charakteryzuje coś, co można określić mianem “lisowatości”. W partyjnym świecie działa się poprzez podstęp, gierki, promowanie swoich ludzi, wycinanie obcych, stosowanie piarowskich trików, rzucanie głupawymi bon motami w stronę mediów itp. Walka prowadzona w ten sposób nie ma nic wspólnego z jawną, męską rywalizacją na “ubitej ziemi”.
Powie ktoś: no cóż, takie są reguły demokracji! Ale co z tymi, którym sumienie i zwykła przyzwoitość nie pozwala wchodzić do tej gry. Oni są w naturalny sposób eliminowani przez system i znajdują się na ogół poza władzą. Rzadko przebije się ktoś, kto wyrasta ponad klasę partyjnych cwaniaczków. Jeśli zaś już taki się znajdzie, to musi być człowiekiem rzeczywiście wysokiego formatu, by nie dać się ściągnąć do partyjnego poziomu. Zazwyczaj jednak szlachetny polityk nie jest w stanie przebić się przez “szklaną szybę”, która rozpościera się nad jego głową. Nawet tzw. “sukces” w jego przypadku ma pewne ograniczenia.
Co realnie daje uczestnictwo w partyjnych rozgrywkach? Pomijając oczywistą “chęć służenia Ojczyźnie”, niewątpliwie ważne są wymierne korzyści. Polityk partyjny nie musi wstawać o siódmej rano, by zdążyć do roboty, zarabia zaś o wiele więcej. Po ludzku patrząc wiedzie nawet życie łatwiejsze od życia biznesmena. Biznesmen co prawda ma pieniądze i nie musi wstawać rano, ale jednak zamartwia się o kredyty i koniunkturę na rynku. Polityk, choć oficjalnie zatroskany o gospodarkę, to kryzys czy jego brak nie wpływa na poziom jego życia – kasę i tak mu wypłacą.
Najważniejszym zmartwieniem polityka jest troska o to kto pod nim kopie, kto go chce wygryźć itd. Z punktu widzenia zwykłych zjadaczy chleba, to zmartwienia mało istotne. Ale z partyjnej perspektywy, może to być problem wielkiej wagi. Cóż, jaki typ człowieka, taki “oścień”.
sobota, 17 października 2009
O. Knotz i “rewolucja seksualna” w Kościele
O. Knotz wydaje książki w nakładach, o których inni autorzy mogą tylko pomarzyć. Rozpisują się o nim zagraniczne i rodzime media. Popularność zawdzięcza nośnemu tematowi związków męsko-damskich oraz tzw. otwartej formie mówienia o nich.
Natychmiast nasuwa się pytanie: dlaczego święci i nauczyciele Kościoła nie byli aż tak “otwarci” na dyskusję o sprawach płciowości? Dlaczego generalnie dominowała u nich daleko idąca powściągliwość? Czy to ma świadczyć o ich manicheistycznych skrzywieniach (często taki absurdalny zarzut wysuwa się w stronę Kościoła)? Hipokryzji? Czy też sprawa ma głębsze dno?
Nauczanie Kościoła w omawianym temacie opiera się na przesłaniu ewangelicznym, a w warstwie filozoficzno-etycznej na czymś, co można by określić: realistyczną etyką płciową. Na przykład, w wychowaniu młodzieży akcentuje się znaczenie silnego charakteru i opóźniania rozbudzenia seksualnego, między innymi przez chronienie młodzieży przed deprawującymi obrazami. Takie podejście nie wynika z hipokryzji czy staroświeckości, lecz z realizmu i zdawania sobie sprawy z siły popędów. Tu nie ma miejsca na złudzenia, że dzięki samemu uświadomieniu seksualnemu (“przemawianiu do popędów”) można nad nimi zapanować. Do popędów się nie przemawia, popędy się opanowuje, poprzez pracę nad charakterem i wyrabianie określonych cnót.
Postulat panowania nad popędami obowiązuje także w odniesieniu do dorosłych. Dlatego w mówieniu o “tych sprawach” (w poradnictwie) wskazana jest roztropność i powściągliwość. Zbytnie koncentrowanie się na seksualności, ciągłe roztrząsanie “zagadnień szczegółowych”, tzw. “obalanie mitów”, sprzyja rozpalaniu wyobraźni. I choć o. Knotz porusza tematy w obrębie małżeństwa, to operuje w delikatnej materii, która łatwo może wymknąć się spod kontroli.
.
Mechanizm działania popędów i pokus jest bowiem taki sam dziś, jak przed wiekami (zwracał na to uwagę filozof Dietrich von Hildebrant). Czym bowiem różni się ludzka natura w XXI wieku od tej z V w. przed Chrystusem czy z XIII wieku po Chrystusie? Człowiek wymaga zawsze takiej samej pedagogii, a “duch czasów”, na którego otwiera się o. Knotz, bynajmniej nie ucisza ludzkich popędów. Jest raczej wyrazem pewnego trendu kulturowego, który objawia się frywolną otoczką w traktowania spraw płciowości. Widać to w dyskusjach światopoglądowych, modach, obrazach medialnych, reklamowych itp. Ów “duch” działa negatywnie na ludzką naturę, tzn. nie pomaga w opanowaniu sfery płciowości, lecz stymuluje do działań wątpliwych moralnie. Dlatego otwieranie się na niego, nie jest niczym innym, jak po prostu otwieraniem na te działania. Nie ma to nic wspólnego z racjonalnym dostosowywaniem się do ludzkiej natury, lecz prowadzi do jej wypaczenia
Przypomnijmy raz jeszcze: ludzka natura się nie zmienia. Nadmierna koncentracja na sprawach płciowości, nadawanie im priorytetów (tylko dlatego, że są priorytetami liberalnych społeczeństw i jej “kultury”), powielanie jej dosadnego języka, to przejaw wchodzenia w znane już kolejny.
W obronie zakonnika mógłby ktoś powiedzieć, że to media sztucznie roztrząsają tematy podejmowane przez Niego, a On sam nie ma większego wpływu na zawieruchę medialną wokół swojej osoby. Ale tak nie jest. Ojciec Knotz dosyć często i chętnie udziela się w mediach i tym samym wpisuje się w liberalną formułę, wedle której seks ma być jakimś nadzwyczajnym wymiarem ludzkiej egzystencji i, że wszystko inne jest tylko dodatkiem do niego.
Przy czym o. Knotz nie jest polskim odpowiednikiem Christophera Westa, który wprowadza “rewolucję seksualną" w Kościele amerykańskim. Jego podejście wydaje się być bardziej wyważone. Niemniej to co robi jest bez wątpienia rewolucją, a rewolucje wymagają ofiar.
Natychmiast nasuwa się pytanie: dlaczego święci i nauczyciele Kościoła nie byli aż tak “otwarci” na dyskusję o sprawach płciowości? Dlaczego generalnie dominowała u nich daleko idąca powściągliwość? Czy to ma świadczyć o ich manicheistycznych skrzywieniach (często taki absurdalny zarzut wysuwa się w stronę Kościoła)? Hipokryzji? Czy też sprawa ma głębsze dno?
Nauczanie Kościoła w omawianym temacie opiera się na przesłaniu ewangelicznym, a w warstwie filozoficzno-etycznej na czymś, co można by określić: realistyczną etyką płciową. Na przykład, w wychowaniu młodzieży akcentuje się znaczenie silnego charakteru i opóźniania rozbudzenia seksualnego, między innymi przez chronienie młodzieży przed deprawującymi obrazami. Takie podejście nie wynika z hipokryzji czy staroświeckości, lecz z realizmu i zdawania sobie sprawy z siły popędów. Tu nie ma miejsca na złudzenia, że dzięki samemu uświadomieniu seksualnemu (“przemawianiu do popędów”) można nad nimi zapanować. Do popędów się nie przemawia, popędy się opanowuje, poprzez pracę nad charakterem i wyrabianie określonych cnót.
Postulat panowania nad popędami obowiązuje także w odniesieniu do dorosłych. Dlatego w mówieniu o “tych sprawach” (w poradnictwie) wskazana jest roztropność i powściągliwość. Zbytnie koncentrowanie się na seksualności, ciągłe roztrząsanie “zagadnień szczegółowych”, tzw. “obalanie mitów”, sprzyja rozpalaniu wyobraźni. I choć o. Knotz porusza tematy w obrębie małżeństwa, to operuje w delikatnej materii, która łatwo może wymknąć się spod kontroli.
.
Mechanizm działania popędów i pokus jest bowiem taki sam dziś, jak przed wiekami (zwracał na to uwagę filozof Dietrich von Hildebrant). Czym bowiem różni się ludzka natura w XXI wieku od tej z V w. przed Chrystusem czy z XIII wieku po Chrystusie? Człowiek wymaga zawsze takiej samej pedagogii, a “duch czasów”, na którego otwiera się o. Knotz, bynajmniej nie ucisza ludzkich popędów. Jest raczej wyrazem pewnego trendu kulturowego, który objawia się frywolną otoczką w traktowania spraw płciowości. Widać to w dyskusjach światopoglądowych, modach, obrazach medialnych, reklamowych itp. Ów “duch” działa negatywnie na ludzką naturę, tzn. nie pomaga w opanowaniu sfery płciowości, lecz stymuluje do działań wątpliwych moralnie. Dlatego otwieranie się na niego, nie jest niczym innym, jak po prostu otwieraniem na te działania. Nie ma to nic wspólnego z racjonalnym dostosowywaniem się do ludzkiej natury, lecz prowadzi do jej wypaczenia
Przypomnijmy raz jeszcze: ludzka natura się nie zmienia. Nadmierna koncentracja na sprawach płciowości, nadawanie im priorytetów (tylko dlatego, że są priorytetami liberalnych społeczeństw i jej “kultury”), powielanie jej dosadnego języka, to przejaw wchodzenia w znane już kolejny.
W obronie zakonnika mógłby ktoś powiedzieć, że to media sztucznie roztrząsają tematy podejmowane przez Niego, a On sam nie ma większego wpływu na zawieruchę medialną wokół swojej osoby. Ale tak nie jest. Ojciec Knotz dosyć często i chętnie udziela się w mediach i tym samym wpisuje się w liberalną formułę, wedle której seks ma być jakimś nadzwyczajnym wymiarem ludzkiej egzystencji i, że wszystko inne jest tylko dodatkiem do niego.
Przy czym o. Knotz nie jest polskim odpowiednikiem Christophera Westa, który wprowadza “rewolucję seksualną" w Kościele amerykańskim. Jego podejście wydaje się być bardziej wyważone. Niemniej to co robi jest bez wątpienia rewolucją, a rewolucje wymagają ofiar.
wtorek, 13 października 2009
Gimnazja a wyrównywanie szans
Mija właśnie dziesięć lat od reform edukacyjnych, które zaowocowały powstaniem gimnazjów. Czy nowe szkoły spełniły pokładane w nich nadzieje? Zanim odpowiem na to pytanie wypada wyjaśnić pewną podstawową kwestię.
Zgodnie z intencjami autorów reformy, przed gimnazjami postawiono następujące zadania:
a) upowszechnienie wykształcenia przez wydłużenie nauczania ogólnego do 9 lat,
b) zapewnienie równości szans - miały one w zamyśle wyrównywać poziom nauczania uczniów, c) poprawienie jakości edukacji – poprzez wprowadzenie równowagi między przekazywaniem wiedzy, nabywaniem umiejętności i kształtowaniem postaw oraz upowszechnienie znajomości języka obcego i sprawnego posługiwania się komputerem (za: Biblioteczka reformy 2, O sieci szkół, W-wa 1998 s. 5-7).
Przede wszystkim trzeba sobie jasno powiedzieć, że koncepcja „wyrównywania szans” i „upowszechniania wykształcenia” poprzez wydłużenie czasu nauki wstępnej, nawiązuje wprost do starych, lewicowych, by nie rzec komunistycznych koncepcji oświatowych. Na przykład, w takim duchu swoje pomysły edukacyjne ujmowali przedwojenni lewicowi oświatowcy, jak M. Falski,
W. Spasowski, S. Sempołowska. Warto też przypomnieć, że o tzw. „dziesięciolatce” marzyli już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku reformatorzy komunistyczni. Paradoksalnie udało się to dopiero wprowadzić pod presją Unii Europejskiej w tzw. „wolnej Polsce”. Oto bowiem „zerówka”, sześć lat szkoły podstawowej i trzy lata gimnazjum, dają w sumie dziesięć(!) lat nauki wstępnej przeznaczonej na niwelowanie „różnic klasowych”!
W swoim wydźwięku propagandowym jest to oczywiście koncepcja bardzo szlachetna. W
rzeczywistości jednak trudno dostrzec, by filozofia „wyrównywania szans” przyniosła jakiekolwiek pozytywne skutki. Wręcz przeciwnie - w wieku rozwojowym, w którym koledzy są najważniejsi, następuje masowe równanie w dół, zarówno w dydaktyce jak i w zachowaniu. Dlatego przede wszystkim powinno się już na wczesnych etapach kształcenia rozdzielać uczniów zdolnych od słabszych oraz niezdyscyplinowanych, z zaniedbaniami wychowawczymi, od tych, którzy wynieśli z domu dobre nawyki.
W przeprowadzonych dziesięć lat temu reformach nie było jednak takiej opcji. Przypisanie gimnazjów do rejonów sprawiło, że wszystkie dzieci z danego rejonu (dzielnicy, osiedla) uczą się razem, niezależnie od tego, co sobą reprezentują. Negatywne efekty obserwujemy na co dzień.
W tych warunkach trudno mówić o spełnieniu podstawowego założenia reformy, czyli poprawieniu jakości edukacji.
Zgodnie z intencjami autorów reformy, przed gimnazjami postawiono następujące zadania:
a) upowszechnienie wykształcenia przez wydłużenie nauczania ogólnego do 9 lat,
b) zapewnienie równości szans - miały one w zamyśle wyrównywać poziom nauczania uczniów, c) poprawienie jakości edukacji – poprzez wprowadzenie równowagi między przekazywaniem wiedzy, nabywaniem umiejętności i kształtowaniem postaw oraz upowszechnienie znajomości języka obcego i sprawnego posługiwania się komputerem (za: Biblioteczka reformy 2, O sieci szkół, W-wa 1998 s. 5-7).
Przede wszystkim trzeba sobie jasno powiedzieć, że koncepcja „wyrównywania szans” i „upowszechniania wykształcenia” poprzez wydłużenie czasu nauki wstępnej, nawiązuje wprost do starych, lewicowych, by nie rzec komunistycznych koncepcji oświatowych. Na przykład, w takim duchu swoje pomysły edukacyjne ujmowali przedwojenni lewicowi oświatowcy, jak M. Falski,
W. Spasowski, S. Sempołowska. Warto też przypomnieć, że o tzw. „dziesięciolatce” marzyli już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku reformatorzy komunistyczni. Paradoksalnie udało się to dopiero wprowadzić pod presją Unii Europejskiej w tzw. „wolnej Polsce”. Oto bowiem „zerówka”, sześć lat szkoły podstawowej i trzy lata gimnazjum, dają w sumie dziesięć(!) lat nauki wstępnej przeznaczonej na niwelowanie „różnic klasowych”!
W swoim wydźwięku propagandowym jest to oczywiście koncepcja bardzo szlachetna. W
rzeczywistości jednak trudno dostrzec, by filozofia „wyrównywania szans” przyniosła jakiekolwiek pozytywne skutki. Wręcz przeciwnie - w wieku rozwojowym, w którym koledzy są najważniejsi, następuje masowe równanie w dół, zarówno w dydaktyce jak i w zachowaniu. Dlatego przede wszystkim powinno się już na wczesnych etapach kształcenia rozdzielać uczniów zdolnych od słabszych oraz niezdyscyplinowanych, z zaniedbaniami wychowawczymi, od tych, którzy wynieśli z domu dobre nawyki.
W przeprowadzonych dziesięć lat temu reformach nie było jednak takiej opcji. Przypisanie gimnazjów do rejonów sprawiło, że wszystkie dzieci z danego rejonu (dzielnicy, osiedla) uczą się razem, niezależnie od tego, co sobą reprezentują. Negatywne efekty obserwujemy na co dzień.
W tych warunkach trudno mówić o spełnieniu podstawowego założenia reformy, czyli poprawieniu jakości edukacji.
sobota, 10 października 2009
Racjonalny Kościół i irracjonalni ateiści
Kika dni temu Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów złożyło doniesienie do prokuratury, żądając wyjaśnień w kwestii głośnych wydarzeń w Sokółce. Przypomnijmy – w naczyniu z opuszczonym w kościele komunikantem lekarze stwierdzili obecność fragmentu tkanki pochodzącej z mięśnia sercowego.
Z racjonalistami są dwa problemy. Pierwszy ma wymiar propagandowy. Posługiwanie się w nazwie słowem “racjonalista” jest bardzo wygodne z marketingowego punktu widzenia, gdyż kojarzy się ludziom: albo z czymś nieznanym, ale mądraśnym (tym mniej oczytanym), albo z jedynie słuszną postawą myślową (tym, którzy trochę otarli się o filozofię na studiach, ale nie do końca doczytali w “Tatarkiewiczu” o co w niej chodzi). Dlatego też w przeciwieństwie do fideisty, irracjonalisty, ba, nawet empirysty,”racjonalista to brzmi dumnie” i z jakąś taką wyższością.
Jednak w rzeczywistości, w filozofii wyróżnia się przynajmniej kilka rodzajów racjonalizmów. Mówi się np. o racjonalizmie platońskim, arystotelesowskim, scholastycznym(!), kartezjańskim, heglowskim, kantowskim itp. O jaki chodzi w tym przypadku? Prawdopodobnie o taki, który ma potwierdzać ateizm. A to jest, delikatnie pisząc, lekkim nadużyciem.
Drugi problem dotyczy wiarygodności ludzi nazywających się dumnie “racjonalistami”. Zastanówmy się hipotetycznie nad możliwymi rozstrzygnięciami wydarzeń w Sokółce. Załóżmy najpierw, że śledztwo prokuratorskie i dochodzenie kościelne wykaże, iż w rzeczonej sprawie doszło do oszustwa. Jak zachowa się biskup miejsca? Z całą pewnością uzna wyniki dochodzenia i będzie po sprawie.
Ale co by się stało, gdyby prokuratura stwierdziła, że rzeczywiście mamy do czynienia z tkanką sercową niewiadomego pochodzenia i przy okazji wykluczyła ingerencję osób trzecich? Jak zachowaliby się nasi “racjonaliści”? Racjonalnie podchodząc do sprawy powinni przyznać, że coś jest na rzeczy. Ale czy takie zachowanie naszych ateistów jest w ogóle do pomyślenia? Raczej należy się spodziewać wypowiedzi w rodzaju, że prokuratura jest “pod butem Kościoła” itp.
Taka postawa to wynik zamkniętego, fundamentalistycznego widzenia świata. Wychodząc z określonych założeń ateiści zamykają się i nie są w stanie wyjść poza ściśle wyznaczone schematy myślowe. Nie chcą przyznać, że istnieją zjawiska przed którymi umysł musi skapitulować. Pisząc obrazowo - rozum może niekiedy doprowadzić człowieka nad brzeg rzeki i tam go zostawić, mówiąc: “dalej nie popłynę”. Czyż każdy, kto przyjmuje taką optykę nie postępuje racjonalnie (czyli: zgodnie z zasadami logiki)?
W tym kontekście podejście Kościoła, w przeciwieństwie do podejścia ateistów, jest jak najbardziej racjonalne: skoro fakty wskazują na cud - przekazujemy sprawę do dalszego badania przez Watykan, jeśli nie – zamykamy ją.
Czy można sobie wyobrazić bardziej otwartą postawę?
Z racjonalistami są dwa problemy. Pierwszy ma wymiar propagandowy. Posługiwanie się w nazwie słowem “racjonalista” jest bardzo wygodne z marketingowego punktu widzenia, gdyż kojarzy się ludziom: albo z czymś nieznanym, ale mądraśnym (tym mniej oczytanym), albo z jedynie słuszną postawą myślową (tym, którzy trochę otarli się o filozofię na studiach, ale nie do końca doczytali w “Tatarkiewiczu” o co w niej chodzi). Dlatego też w przeciwieństwie do fideisty, irracjonalisty, ba, nawet empirysty,”racjonalista to brzmi dumnie” i z jakąś taką wyższością.
Jednak w rzeczywistości, w filozofii wyróżnia się przynajmniej kilka rodzajów racjonalizmów. Mówi się np. o racjonalizmie platońskim, arystotelesowskim, scholastycznym(!), kartezjańskim, heglowskim, kantowskim itp. O jaki chodzi w tym przypadku? Prawdopodobnie o taki, który ma potwierdzać ateizm. A to jest, delikatnie pisząc, lekkim nadużyciem.
Drugi problem dotyczy wiarygodności ludzi nazywających się dumnie “racjonalistami”. Zastanówmy się hipotetycznie nad możliwymi rozstrzygnięciami wydarzeń w Sokółce. Załóżmy najpierw, że śledztwo prokuratorskie i dochodzenie kościelne wykaże, iż w rzeczonej sprawie doszło do oszustwa. Jak zachowa się biskup miejsca? Z całą pewnością uzna wyniki dochodzenia i będzie po sprawie.
Ale co by się stało, gdyby prokuratura stwierdziła, że rzeczywiście mamy do czynienia z tkanką sercową niewiadomego pochodzenia i przy okazji wykluczyła ingerencję osób trzecich? Jak zachowaliby się nasi “racjonaliści”? Racjonalnie podchodząc do sprawy powinni przyznać, że coś jest na rzeczy. Ale czy takie zachowanie naszych ateistów jest w ogóle do pomyślenia? Raczej należy się spodziewać wypowiedzi w rodzaju, że prokuratura jest “pod butem Kościoła” itp.
Taka postawa to wynik zamkniętego, fundamentalistycznego widzenia świata. Wychodząc z określonych założeń ateiści zamykają się i nie są w stanie wyjść poza ściśle wyznaczone schematy myślowe. Nie chcą przyznać, że istnieją zjawiska przed którymi umysł musi skapitulować. Pisząc obrazowo - rozum może niekiedy doprowadzić człowieka nad brzeg rzeki i tam go zostawić, mówiąc: “dalej nie popłynę”. Czyż każdy, kto przyjmuje taką optykę nie postępuje racjonalnie (czyli: zgodnie z zasadami logiki)?
W tym kontekście podejście Kościoła, w przeciwieństwie do podejścia ateistów, jest jak najbardziej racjonalne: skoro fakty wskazują na cud - przekazujemy sprawę do dalszego badania przez Watykan, jeśli nie – zamykamy ją.
Czy można sobie wyobrazić bardziej otwartą postawę?
Subskrybuj:
Posty (Atom)