Gdy byłem młodszy - unikałem
Sylwestra, ale potem mi jednak trochę było szkoda. Inni gdzieś tam
się bawią, strzelają korki od szampanów, a ja tu siedzę w
czterech ścianach i czytam książki dla nudziarzy.
Najgorzej, że nie można było wtedy
zasnąć. Człowiek podekscytowany bieganiną za oknami i ogólną
strzelaniną, po prostu nie mógł złapać odpowiednie fazy na sen.
Teraz jest inaczej. Nie mam problemów
z zasypianiem. Wyleczyłem się też z tych żałosnych nastrojów,
że niby można było gdzieś pójść...
Dzisiaj jestem autentycznie radosny, że
udało mi się z domownikami wynegocjować opcję - "Sylwester
spędzamy w domu". Czuję szczerą, wewnętrzną radość na
myśl, że nie muszę iść na jakieś dziwne bale lub łazić
gdzieś po nocy.
Idea noworocznej zabawy nie jest dla
mnie zrozumiała. Tak, wiem... Dla nikogo nie jest zrozumiała, bo
tak naprawdę chodzi o pretekst, żeby sobie wypić i zabawić się.
Dlatego powie ktoś: po co to
narzekanie i zawracanie gitary?
Niby tak.
Zatem siedzę sobie w domu i nie
zawracam nikomu gitary.
Niech tam się lud bawi i cieszy, że
znowu... rok bliżej do końca.
Może to rzeczywiście powód do
radości.
Nigdy o tym tak nie myślałem.
1 komentarz:
Mam tak samo :)
Prześlij komentarz