Świat dookolno-medialny wciąż przekonuje na różne sposoby, że człowiek wyhodowany w świecie postchrześcijańskim jest generalnie lepszy od tego, żyjącego w czasach, w których chrześcijaństwo prowadziło narody. Z książek, filmów czy publicystyki wyziera nieokrzesany, fundamentalny i smutny katolik. Z kolei "nowy człowiek" jest radosny, przyjaźnie nastawiony do świata, uśmiechnięty, tęczowy, tolerancyjny itp. Przyczyną tej przemiany ma być generalnie oświeceniowy humanizm (i jego filozofie). Dzięki niemu zrodziła się nowoczesna sztuka, technika i oczywiście liberalno-demokratyczne społeczeństwa, które formują nową psychikę.
Jednak w realu z tą “lepszością” współczesnego człowieka wcale nie jest tak różowo. Gołym okiem widać, że pod pudrem postępowości skrywa się: nieokrzesanie, wulgarność, wszechobecne chamstwo i prymitywizm w telewizji czy Internecie.
Co bardziej zdeterminowani fanatycy “nowego świata” powiadają, że taki stan rzeczy, to efekt działania nie zniszczonych do końca agentur “dawnego systemu”, że “oświecony człowiek” nie zastąpił ostatecznie “zaściankowego”, “średniowiecznego”. Gdyby nawet tak było, to przecież na horyzoncie powinny już być widoczne oznaki nadchodzącej wiosny. A tu wiosny ani widu, ani słychu. Można rzec - jesień coraz mroczniejsza.
Dlaczego tak się dzieje? Otóż, wbrew taniej propagandzie w filozofiach (około)oświeceniowych, tkwi fundamentalny błąd antropologiczny, polegający na przyjęciu fałszywej koncepcji człowieka. Człowiek interpretowany jest tam albo materialistycznie, albo idealistycznie. Zawsze jednak podporządkowany zostaje konkretnej ideologii. W efekcie na przykład zdobywana przez niego wiedza ma charakter niemal wyłącznie praktyczny i utylitarny, tak by służyła ideologii. Niemal całkowicie odchodzi się od klasycznego ideału kształcenia, który miał na celu osobowy, wszechstronny rozwój człowieka. W tych warunkach coraz bardziej degeneruje się on moralnie i trudno oczekiwać od niego poprawy kondycji duchowej.
Dlatego w przyszłości można co najwyżej spodziewać się pojawienia nowego Stalino-Hitlerka, któremu tamci mogli co najwyżej kapcie przynosić. A o nowym, lepszym człowieku, można zapomnieć.
wtorek, 29 września 2009
sobota, 19 września 2009
Edukacja domowa efektywniejsza i tańsza
Najnowsze amerykańskie badania wykazują, iż uczniowie pobierający naukę w domu (tzw. homeschooling) uzyskują o 37% lepsze wyniki, niż uczący się w szkole. Są to już kolejne badania potwierdzające taką prawidłowość. Przy tym uczeń szkolny kosztuje 10 000 dolarów (rocznie), a uczący się w domu tylko 500 dolarów! Wychodzi na to, że kształcenie rodzinne jest o wiele bardziej efektywne i ekonomiczne.
Skąd tak znaczące różnice? Szkoła amerykańska jest specyficzna, nakierowana na praktycyzm, a nie na teorię. W rezultacie daje uczniowi mniej systematycznej wiedzy. Z kolei rodzice uczący w domu prawdopodobnie nie chcą tracić czasu na pedagogiczne eksperymenty i robią wszystko, by dziecko nabyło solidną wiedzę z danego przedmiotu. O takich a nie innych wynikach decydują więc zastosowane metody oraz dodatkowo większa determinacja w dążeniu do wiedzy (zarówno rodziców jak i dzieci). Swoją drogą ciekawe, jak podobne badania wypadłyby w Polsce. Z uwagi na fakt, iż polskie szkolnictwo pod wieloma względami upodabnia się do amerykańskiego można spodziewać się analogicznych rezultatów.
W tej sytuacji, aż ciśnie się na usta pytanie: czy warto tracić czas i pieniądze na oświatę szkolną?
Powyższe fakty wskazują na konieczność stworzenia większej dostępności do edukacji domowej także w Polsce. Jednak całkowita rezygnacja z nauczania szkolnego nie wchodzi w rachubę. Decydują tu względy praktyczne. Nie wszyscy rodzice z uwagi na pracę w ciągu dnia są w stanie zająć się nauczaniem swoich pociech. Jedocześnie nie wszyscy mogą podołać temu zadaniu. W praktyce w nauczaniu domowym dominują rodzice z wyższym wykształceniem i o wysokich dochodach.
Istnienie tradycyjnych szkół jest zatem konieczne. Ale czy muszą to być akurat szkoły państwowe, to już osobny temat.
(Na podstawie badań "National Home Education Research Institute" za: http://www.catholic.org/clife/back2school/story.php?id=34240)
Skąd tak znaczące różnice? Szkoła amerykańska jest specyficzna, nakierowana na praktycyzm, a nie na teorię. W rezultacie daje uczniowi mniej systematycznej wiedzy. Z kolei rodzice uczący w domu prawdopodobnie nie chcą tracić czasu na pedagogiczne eksperymenty i robią wszystko, by dziecko nabyło solidną wiedzę z danego przedmiotu. O takich a nie innych wynikach decydują więc zastosowane metody oraz dodatkowo większa determinacja w dążeniu do wiedzy (zarówno rodziców jak i dzieci). Swoją drogą ciekawe, jak podobne badania wypadłyby w Polsce. Z uwagi na fakt, iż polskie szkolnictwo pod wieloma względami upodabnia się do amerykańskiego można spodziewać się analogicznych rezultatów.
W tej sytuacji, aż ciśnie się na usta pytanie: czy warto tracić czas i pieniądze na oświatę szkolną?
Powyższe fakty wskazują na konieczność stworzenia większej dostępności do edukacji domowej także w Polsce. Jednak całkowita rezygnacja z nauczania szkolnego nie wchodzi w rachubę. Decydują tu względy praktyczne. Nie wszyscy rodzice z uwagi na pracę w ciągu dnia są w stanie zająć się nauczaniem swoich pociech. Jedocześnie nie wszyscy mogą podołać temu zadaniu. W praktyce w nauczaniu domowym dominują rodzice z wyższym wykształceniem i o wysokich dochodach.
Istnienie tradycyjnych szkół jest zatem konieczne. Ale czy muszą to być akurat szkoły państwowe, to już osobny temat.
(Na podstawie badań "National Home Education Research Institute" za: http://www.catholic.org/clife/back2school/story.php?id=34240)
poniedziałek, 14 września 2009
Zombie, czyli ani katolik, ani ateista
Przed kilku laty wpadła mi w ręce prasowa relacja z młodzieżowego programu w jednej z telewizyjnych stacji zachodnich. Jak to w takim programie bywa młódź prowadzila spontaniczne dyskusje, siląc się na nowoczesność i oryginalność myślenia. W pewnym momencie – chyba w celu ożywienia programu - dziatwa zadzwoniła do pewnego pastora z zapytaniem: co to jest chrześcijaństwo i w ogóle religia ?
Pastor najpierw sprawiał wrażenie, że nie jest pewny “czy żartują czy o drogę pytają?”. Gdy w końcu pojął, że te chodzące owoce systemu edukacyjno-medialnego nie stroją sobie z niego żartów, ale rzeczywiście łakną wiedzy, zlitował się nad bidulkami i jął im opowiadać o chrześcijaństwie. Wdzięczni słuchacze uważnie łowili każde słowo wypowiedziane przez gościa. W pewnym momencie wspomniał coś o przykazaniach. Młódź tedy ożywiła się nieco: “Jakie przykazania?”- zapytała chórem. Pastor wyliczał dziesięcioro przykazań, a dziatwa słuchała z rozdziawionymi gębami. Naprawdę jest coś takiego? - pytano. Gdy doszedł do “nie cudzołóż”. Dzieciarnia zawyła: “łoł!” Że to niby takie śmieszne, oryginalne czy co...
Przypomniałem sobie tamten tekst, gdy w połowie sierpnia natknąłem się w sieci na zdjęcie okienka zakładu kserograficznego, na którym pracownik nakleił karteczkę z napisem: “15 sierpnia zakład nieczynny z powodu jakiegoś święta. Prawdopodobnie koncertu Madonny.” Może to i śmieszne, ale przede wszystkim istotne jest to, że – o ile ten przypadek nie jest wyrafinowanym żartem – to ukrywa się za nim właśnie współczesny zombie – taki ani katolik, ani ateista.
Dlaczego nie katolik? Bo choć formalnie jest ochrzczony, bierzmowany, bierze ślub w Kościele, czasami nawet chodzi na Mszę św., to w rzeczywistości wiara go nie interesuje. Taki “żywy trup” katolicki. Tu ważna uwaga: jego formacji nie należy mylić z tą określaną niegdyś mianem katolicyzmu ludowego. Przedstawiciel tamtego katolicyzmu mimo wszystko odznaczał się jakąś formą pobożności i choć czasami miał poważne luki w wykształceniu religijnym, posiadał mimo wszystko zmysł katolicki (sensus catholicus) i naturalną pobożność. Jednak współczesny system oświatowy, plus media oraz dookolny świat nastawiony głównie na realizację potrzeb dwuotworowca (jeść i wydalać), całkowicie przykrył w omawianym typie dawną, naturalną pobożność.
Dla naszego zombie Kościół i Chrystus to abstrakty. Żyje w sposób totalnie wyjałowiony z kontekstu chrześcijańskiego. Jego myśli krążą głównie wokół tzw. miłości (pojmowanej romantyczno-seksualnie), zdobywania pieniądzy, niekiedy nawet atrakcyjnego wykształcenia, pracy, spotkań z kolegami i koleżankami oraz wymyślaniu wciąż nowych form rozrywki. Z reguły nie posiada wyższych potrzeb kulturalnych, choć spotykana bywa wersja z wyższym wykształceniem (ukulturalniona). Jednak wykształcenie nie wpływa specjalnie na jego kondycję duchową. Wiedzie wciąż żywot wegetatywno-zmysłowo-materialny, w pewnym sensie zbliżony do życia zwierzęcego, a zdobyte wiadomości filtruje tak, by miały charakter wyłącznie praktyczny. Wyższe życie duchowe jest mu praktycznie obce.
Dlatego też, podobnie jak zwierzęta, nie czuje potrzeby zadawania sobie pytań o charakterze metafizycznym: Bóg, prawda, kwestia życia po śmierci - w zasadzie nie pojawiają się na wierzchołku jego myśli i nie budzą większych emocji czy ciekawości. Istnieje mechanizm, który skutecznie spycha je w głąb psychiki. Omawiany typ przejawia jakiś pierwotny, zwierzęcy prymitywizm i duchowe zdziczenie połączoną niekiedy z wysublimowaną zidiociałością (nawet pomimo pozornego wykształcenia).
Jak nie katolik, to może ateista? Niestety. Trudno go porównywać także z klasycznym ateistą, gdyż spory światopoglądowe go nie obchodzą. Głównym rysem jego psychiki nie tyle jest antyklerykalizm czy ateizm, co totalna obojętność na problemy wiary czy niewiary. W przeciwieństwie do niego wojujący antyklerykałowie i ateiści raczej wadzą się z Bogiem, nieustannie mają przed oczami fundamentalne pytania i gdy nawet odpowiadają nań negatywnie, to jednak pytania ostateczne jakoś ich zajmują i niepokoją. Naszemu zombie – to wszystko jest obojętne.
Czy stanowi on istotny składnik populacji? Wydaje się, że z każdym rokiem jego znaczenie w społeczeństwie rośnie. Trudno to statystycznie ocenić. Problem polega na tym, że jest on permanentnie mylony z antyklerykałem, ateistą czy katolikiem letnio-ludowym i nie wyodrębnia się się w stosunku do niego specjalnej “taktyki” argumentacyjno-ewangelizacyjnej: ani w publicystyce, ani w katechezie.
Sposób docierania do niego nie powinien opierać się na wysublimowanych formach argumentacji, ale wymaga raczej czegoś, co można by nazwać budzeniem człowieczeństwa lub “egzorcyzmowaniem” duszy zwierzęcej. Dopiero obudzenie w ten sposób “wrażliwości metafizycznej” stworzy szansę na jakąkolwiek efektywną dyskusję.
Pastor najpierw sprawiał wrażenie, że nie jest pewny “czy żartują czy o drogę pytają?”. Gdy w końcu pojął, że te chodzące owoce systemu edukacyjno-medialnego nie stroją sobie z niego żartów, ale rzeczywiście łakną wiedzy, zlitował się nad bidulkami i jął im opowiadać o chrześcijaństwie. Wdzięczni słuchacze uważnie łowili każde słowo wypowiedziane przez gościa. W pewnym momencie wspomniał coś o przykazaniach. Młódź tedy ożywiła się nieco: “Jakie przykazania?”- zapytała chórem. Pastor wyliczał dziesięcioro przykazań, a dziatwa słuchała z rozdziawionymi gębami. Naprawdę jest coś takiego? - pytano. Gdy doszedł do “nie cudzołóż”. Dzieciarnia zawyła: “łoł!” Że to niby takie śmieszne, oryginalne czy co...
Przypomniałem sobie tamten tekst, gdy w połowie sierpnia natknąłem się w sieci na zdjęcie okienka zakładu kserograficznego, na którym pracownik nakleił karteczkę z napisem: “15 sierpnia zakład nieczynny z powodu jakiegoś święta. Prawdopodobnie koncertu Madonny.” Może to i śmieszne, ale przede wszystkim istotne jest to, że – o ile ten przypadek nie jest wyrafinowanym żartem – to ukrywa się za nim właśnie współczesny zombie – taki ani katolik, ani ateista.
Dlaczego nie katolik? Bo choć formalnie jest ochrzczony, bierzmowany, bierze ślub w Kościele, czasami nawet chodzi na Mszę św., to w rzeczywistości wiara go nie interesuje. Taki “żywy trup” katolicki. Tu ważna uwaga: jego formacji nie należy mylić z tą określaną niegdyś mianem katolicyzmu ludowego. Przedstawiciel tamtego katolicyzmu mimo wszystko odznaczał się jakąś formą pobożności i choć czasami miał poważne luki w wykształceniu religijnym, posiadał mimo wszystko zmysł katolicki (sensus catholicus) i naturalną pobożność. Jednak współczesny system oświatowy, plus media oraz dookolny świat nastawiony głównie na realizację potrzeb dwuotworowca (jeść i wydalać), całkowicie przykrył w omawianym typie dawną, naturalną pobożność.
Dla naszego zombie Kościół i Chrystus to abstrakty. Żyje w sposób totalnie wyjałowiony z kontekstu chrześcijańskiego. Jego myśli krążą głównie wokół tzw. miłości (pojmowanej romantyczno-seksualnie), zdobywania pieniądzy, niekiedy nawet atrakcyjnego wykształcenia, pracy, spotkań z kolegami i koleżankami oraz wymyślaniu wciąż nowych form rozrywki. Z reguły nie posiada wyższych potrzeb kulturalnych, choć spotykana bywa wersja z wyższym wykształceniem (ukulturalniona). Jednak wykształcenie nie wpływa specjalnie na jego kondycję duchową. Wiedzie wciąż żywot wegetatywno-zmysłowo-materialny, w pewnym sensie zbliżony do życia zwierzęcego, a zdobyte wiadomości filtruje tak, by miały charakter wyłącznie praktyczny. Wyższe życie duchowe jest mu praktycznie obce.
Dlatego też, podobnie jak zwierzęta, nie czuje potrzeby zadawania sobie pytań o charakterze metafizycznym: Bóg, prawda, kwestia życia po śmierci - w zasadzie nie pojawiają się na wierzchołku jego myśli i nie budzą większych emocji czy ciekawości. Istnieje mechanizm, który skutecznie spycha je w głąb psychiki. Omawiany typ przejawia jakiś pierwotny, zwierzęcy prymitywizm i duchowe zdziczenie połączoną niekiedy z wysublimowaną zidiociałością (nawet pomimo pozornego wykształcenia).
Jak nie katolik, to może ateista? Niestety. Trudno go porównywać także z klasycznym ateistą, gdyż spory światopoglądowe go nie obchodzą. Głównym rysem jego psychiki nie tyle jest antyklerykalizm czy ateizm, co totalna obojętność na problemy wiary czy niewiary. W przeciwieństwie do niego wojujący antyklerykałowie i ateiści raczej wadzą się z Bogiem, nieustannie mają przed oczami fundamentalne pytania i gdy nawet odpowiadają nań negatywnie, to jednak pytania ostateczne jakoś ich zajmują i niepokoją. Naszemu zombie – to wszystko jest obojętne.
Czy stanowi on istotny składnik populacji? Wydaje się, że z każdym rokiem jego znaczenie w społeczeństwie rośnie. Trudno to statystycznie ocenić. Problem polega na tym, że jest on permanentnie mylony z antyklerykałem, ateistą czy katolikiem letnio-ludowym i nie wyodrębnia się się w stosunku do niego specjalnej “taktyki” argumentacyjno-ewangelizacyjnej: ani w publicystyce, ani w katechezie.
Sposób docierania do niego nie powinien opierać się na wysublimowanych formach argumentacji, ale wymaga raczej czegoś, co można by nazwać budzeniem człowieczeństwa lub “egzorcyzmowaniem” duszy zwierzęcej. Dopiero obudzenie w ten sposób “wrażliwości metafizycznej” stworzy szansę na jakąkolwiek efektywną dyskusję.
czwartek, 10 września 2009
Regułki czasami się przydają
Pod koniec sierpnia kierownictwo Centralnej Komizji Egzaminacyjnej przedłożyło w MEN raport z tegorocznych egzaminów gimnazjalnych i maturalnych. W konkluzji stwierdzono, że dzieci nie radzą sobie z samodzielnym, twórczym myśleniem. Kilku publicystów od razu podchwyciło temat, powtarzając zgrany refren, iż polska edukacja nastawiona jest na “uczenie regułek”, zamiast przysposabiać do kreatywności.
Używając takich argumentów zapomina się, że od początku lat dziewięćdziesiątych szkoła ciągle reformuje swoje oblicze, między innymi walcząc z encyklopedyzmem (“uczeniem dużej ilości niepotrzebnych regułek”). Wbrew temu co się mówi efekty tych działań są znakomite. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że poziom nauczania obniżył się w ostatnich latach. Fakt ten potwierdzają choćby pracownicy naukowi, którzy opowiadają o zatrważających przykładach głuptactwa świeżo upieczonych studentów.
Gdyby nawet jeszcze jakieś programy nauczania nie zostały odpowiednio odchudzone, to i tak te “zapóźnienia” są na bieżąco nadrabiane (vide: odchudzenie kanonu lektur szkolnych w nowej podstawie programowej). Odejściu od solidnej wiedzy sprzyja też cała otoczka wychowawcza funkcjonowania szkoły. Gdy uczeń nie czuje respektu przed nauczycielem (wkłada mu przysłowiowy kosz na głowę), to z całą pewnością ten nauczyciel nie zmusi go do regularnej nauki.
Mamy zatem do czynienia z tragikomiczną sytuacją. W praktyce pozbyto się tzw. encyklopedyzmu, ale równocześnie w zamian nie pojawiło się... “kreatywne myślenie.” W efekcie ani regułek dzieci nie znają, ani twórcze specjalnie nie są (chyba że w rozrabianiu).
Błąd tkwi nie tyle w braku konsekwencji w reformach, jak się sugeruje, co w błędnych założeniach już na samym wstępie proponowanych zmian. Twórcze myślenie rozumiane jest przez reformatorów zazwyczaj w kategoriach pedagogiki postdeweyowskiej, w której akcentuje się działanie, a nie konkretną, solidną wiedzę z danej dziedziny. Jest to oczywiście błąd. Każde działanie powinno być bowiem poprzedzone gruntownym poznaniem rzeczy czy zjawiska. Czy fizyk może dokonać ważnego odkrycia nie mając wiedzy na temat badanego obszaru zagadnień? Kreowanie rzeczywistości bez dostatecznej wiedzy, to podążanie na oślep za instynktami i intuicjami. Dlatego w rezultacie takiej pedagogii młodzież “myśli twórczo” zazwyczaj w obszarach, w których nauka jest jej nie potrzebna. Na przykład, podążając za prymitywnymi odruchami “twórczo” znęca się nad nauczycielami czy rówieśnikami.
Najwyższy czas, żeby reformatorzy i niektórzy publicyści uświadomili sobie, że pewne regułki czy reguły trzeba poznać, chcąc dojść do czegoś w życiu. Inaczej po prostu się nie da.
Używając takich argumentów zapomina się, że od początku lat dziewięćdziesiątych szkoła ciągle reformuje swoje oblicze, między innymi walcząc z encyklopedyzmem (“uczeniem dużej ilości niepotrzebnych regułek”). Wbrew temu co się mówi efekty tych działań są znakomite. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że poziom nauczania obniżył się w ostatnich latach. Fakt ten potwierdzają choćby pracownicy naukowi, którzy opowiadają o zatrważających przykładach głuptactwa świeżo upieczonych studentów.
Gdyby nawet jeszcze jakieś programy nauczania nie zostały odpowiednio odchudzone, to i tak te “zapóźnienia” są na bieżąco nadrabiane (vide: odchudzenie kanonu lektur szkolnych w nowej podstawie programowej). Odejściu od solidnej wiedzy sprzyja też cała otoczka wychowawcza funkcjonowania szkoły. Gdy uczeń nie czuje respektu przed nauczycielem (wkłada mu przysłowiowy kosz na głowę), to z całą pewnością ten nauczyciel nie zmusi go do regularnej nauki.
Mamy zatem do czynienia z tragikomiczną sytuacją. W praktyce pozbyto się tzw. encyklopedyzmu, ale równocześnie w zamian nie pojawiło się... “kreatywne myślenie.” W efekcie ani regułek dzieci nie znają, ani twórcze specjalnie nie są (chyba że w rozrabianiu).
Błąd tkwi nie tyle w braku konsekwencji w reformach, jak się sugeruje, co w błędnych założeniach już na samym wstępie proponowanych zmian. Twórcze myślenie rozumiane jest przez reformatorów zazwyczaj w kategoriach pedagogiki postdeweyowskiej, w której akcentuje się działanie, a nie konkretną, solidną wiedzę z danej dziedziny. Jest to oczywiście błąd. Każde działanie powinno być bowiem poprzedzone gruntownym poznaniem rzeczy czy zjawiska. Czy fizyk może dokonać ważnego odkrycia nie mając wiedzy na temat badanego obszaru zagadnień? Kreowanie rzeczywistości bez dostatecznej wiedzy, to podążanie na oślep za instynktami i intuicjami. Dlatego w rezultacie takiej pedagogii młodzież “myśli twórczo” zazwyczaj w obszarach, w których nauka jest jej nie potrzebna. Na przykład, podążając za prymitywnymi odruchami “twórczo” znęca się nad nauczycielami czy rówieśnikami.
Najwyższy czas, żeby reformatorzy i niektórzy publicyści uświadomili sobie, że pewne regułki czy reguły trzeba poznać, chcąc dojść do czegoś w życiu. Inaczej po prostu się nie da.
poniedziałek, 7 września 2009
Apologia Starszej Pani
Matka w rodzimej kulturze była niezwykle ważną personą. Czczona i całowana po rękach cieszyła się wyjątkowym pietyzmem. W nowej Polsce, gdzie w cenie przede wszystkim młodość i uroda, straciła na prestiżu. Szczególnym rodzajem pogardy obdarzany jest pewien rodzaj matki czy babci nazywany pogardliwie “moherem”.
Gdzie jej równać się z “młodą, wykształconą z wielkiego miasta”, która na bieżąco śledzi wszystkie “trendy”, studiuje modne kierunki i – co tu dużo pisać – jest atrakcyjniejsza medialnie. We współczesnej kulturze obrazkowej, to ona wiedzie prym i to ona znajduje się na telewizyjnym świeczniku.
Dwa obrazki
Obrazek 1: Starsza kobieta wspomina w Radiu Maryją dziecięcą przygodę z Powstania Warszawskiego.
„Gdy byłam małą dziewczynką (miałam 11 lat), jak to dziecko wyrwałam się matce i pobiegłam na sąsiednie podwórko. Spoza krzaków obserwowałam jak esesmani powiesili dwóch młodych chłopców (16-17 lat), później grali polską czapką wojskową w piłkę. Nie wytrzymałam. Podbiegłam i wyrwałam im tę czapkę. Byli tak zaskoczeni, że zanim ruszyli za mną w pościg ja im zniknęłam w zaułkach ruin miasta. Potem byłam w kościele, który był wyłożony zabitymi ludźmi Widziałam też jak ktoś wydał Niemcom polskiego powstańca, który został przez nich rozstrzelany” (wypowiedź zacytowana skrótowo i z pamięci).
Obrazek 2: Akcja dzieje się w pociągu relacji...mniejsza z tym.
Paniusia ok. trzydziestki. Przez cały czas podróży nie rozstaje się z telefonem. Głos specyficzny, trajkotliwy. Z tego co trajkocze wynika, że skończyła chyba wszystkie modne kierunki studiów: informatykę, prawo i podyplomową bankowość. Narzeka na jakość klubów nocnych w mieście X. Lubi politykować. Naśmiewa się z prawicy i oburza na Radio Maryja. Komentuje przejeżdżające miejscowości: „dziura”. „pokomunistyczne budynki”, “prowincja”. A zaraz potem coś o koleżance, która żyje z jakimś facetem, a już dawno powinna go zostawić. Od czasu do czasu rzuca okiem na leżącą przed nią “Machinę”. Jednak szybko nudzi się i zaraz wraca do ukochanego telefonu.
Wątpliwa wyższość “paniusi”
Powyższe zestawienie jest wynikiem spontanicznej obserwacji tych dwóch kobiecych typów. Widać z niego, że domniemana wyższość kulturowa - egoistycznej, zapatrzonej w siebie trzpiotki, od doświadczonej, styranej życiem kobiety, jest mocno wątpliwa. Wiedza na temat nowych technologii, prawa, bankowości nie przekłada się przecież na mądrość życiową w klasycznym rozumieniu. Czy paniusia z pociągu widziała z bliska śmierć? Grozę wojny, która zmienia perspektywę patrzenia na życie? Czy jest w stanie poświęcać się dla innych? Czy doświadczyła rozczarowań miraży życiowych jakimi mami ludzi młodość? Kto zatem wart jest większego zaufania: zakompleksiona “młoda-stara” panna (singielka), czy starsza kobieta z instynktem lwicy (w pozytywnym znaczeniu tego słowa)?
Nie ulega wątpliwości, że w sensie moralnym i mądrościowym młodsza nie dorównuje starszej. Jej wybory religijne i polityczne są o wiele mniej wiarygodne, bo nie opierają się na naturalnej mądrości płynącej z doświadczenia życiowego, podpartego cierpieniem i modlitwą. Wbrew pozorom to właśnie “młode, wyzwolone” łatwiej poddają się obróbce medialnej przez publikatory. To w ich zachowaniu widać bezkrytyczną akceptację mód i trendów społeczno-politycznych. A niekiedy - pomimo wykształcenia - zadziwiające luki w wiedzy.
Starsze, wbrew temu co się mówi, swój podstawowy wybór społeczno-religijny dokonują w sposób całkowicie świadomy. Nikt przecież nie zmusza je do słuchania Radia Maryja (z którym są zazwyczaj kojarzone). To one wykonują ten pierwszy, całkowicie świadomy krok (pomimo uśmiechów i docinków rodziny), jakby przeczuwając, że tam jest najbliżej prawdy.
Gwoli sprawiedliwości - i one nie są bez wad. W dążeniu do celu bywają uparte i zaborcze, czasami bezkrytyczne w swych wyborach politycznych. Niemniej takie zachowanie jest z psychologiczno-racjonalnego punktu widzenia usprawiedliwione. Silne poczucie upływającego czasu sprawia, że nie chcą tracić go na analizę wysublimowanych koncepcji politycznych i pragną jak najprostszą drogą osiągać cele, które w perspektywie życia ich dzieci i wnuków wydają im się istotne.
* * *
“Moje przekonania są przekonaniami starej kobiety, która w kącie kościoła mamrocze swoje pacierze” – pisał N. G. Davilla. Z jednej strony czysta, ufna wiara i pewność tej kobiety, z drugiej jej młoda, gniewna wnuczka czy córka, tracąca czas na “bunty”, “nowoczesność” i “wyzwolenie”. Jednak dopóki Starsza Pani szepcze w Kościele swoje pacierze jest szansa, że Młoda, kiedyś mimo wszystko zajmie jej miejsce.
Gdzie jej równać się z “młodą, wykształconą z wielkiego miasta”, która na bieżąco śledzi wszystkie “trendy”, studiuje modne kierunki i – co tu dużo pisać – jest atrakcyjniejsza medialnie. We współczesnej kulturze obrazkowej, to ona wiedzie prym i to ona znajduje się na telewizyjnym świeczniku.
Dwa obrazki
Obrazek 1: Starsza kobieta wspomina w Radiu Maryją dziecięcą przygodę z Powstania Warszawskiego.
„Gdy byłam małą dziewczynką (miałam 11 lat), jak to dziecko wyrwałam się matce i pobiegłam na sąsiednie podwórko. Spoza krzaków obserwowałam jak esesmani powiesili dwóch młodych chłopców (16-17 lat), później grali polską czapką wojskową w piłkę. Nie wytrzymałam. Podbiegłam i wyrwałam im tę czapkę. Byli tak zaskoczeni, że zanim ruszyli za mną w pościg ja im zniknęłam w zaułkach ruin miasta. Potem byłam w kościele, który był wyłożony zabitymi ludźmi Widziałam też jak ktoś wydał Niemcom polskiego powstańca, który został przez nich rozstrzelany” (wypowiedź zacytowana skrótowo i z pamięci).
Obrazek 2: Akcja dzieje się w pociągu relacji...mniejsza z tym.
Paniusia ok. trzydziestki. Przez cały czas podróży nie rozstaje się z telefonem. Głos specyficzny, trajkotliwy. Z tego co trajkocze wynika, że skończyła chyba wszystkie modne kierunki studiów: informatykę, prawo i podyplomową bankowość. Narzeka na jakość klubów nocnych w mieście X. Lubi politykować. Naśmiewa się z prawicy i oburza na Radio Maryja. Komentuje przejeżdżające miejscowości: „dziura”. „pokomunistyczne budynki”, “prowincja”. A zaraz potem coś o koleżance, która żyje z jakimś facetem, a już dawno powinna go zostawić. Od czasu do czasu rzuca okiem na leżącą przed nią “Machinę”. Jednak szybko nudzi się i zaraz wraca do ukochanego telefonu.
Wątpliwa wyższość “paniusi”
Powyższe zestawienie jest wynikiem spontanicznej obserwacji tych dwóch kobiecych typów. Widać z niego, że domniemana wyższość kulturowa - egoistycznej, zapatrzonej w siebie trzpiotki, od doświadczonej, styranej życiem kobiety, jest mocno wątpliwa. Wiedza na temat nowych technologii, prawa, bankowości nie przekłada się przecież na mądrość życiową w klasycznym rozumieniu. Czy paniusia z pociągu widziała z bliska śmierć? Grozę wojny, która zmienia perspektywę patrzenia na życie? Czy jest w stanie poświęcać się dla innych? Czy doświadczyła rozczarowań miraży życiowych jakimi mami ludzi młodość? Kto zatem wart jest większego zaufania: zakompleksiona “młoda-stara” panna (singielka), czy starsza kobieta z instynktem lwicy (w pozytywnym znaczeniu tego słowa)?
Nie ulega wątpliwości, że w sensie moralnym i mądrościowym młodsza nie dorównuje starszej. Jej wybory religijne i polityczne są o wiele mniej wiarygodne, bo nie opierają się na naturalnej mądrości płynącej z doświadczenia życiowego, podpartego cierpieniem i modlitwą. Wbrew pozorom to właśnie “młode, wyzwolone” łatwiej poddają się obróbce medialnej przez publikatory. To w ich zachowaniu widać bezkrytyczną akceptację mód i trendów społeczno-politycznych. A niekiedy - pomimo wykształcenia - zadziwiające luki w wiedzy.
Starsze, wbrew temu co się mówi, swój podstawowy wybór społeczno-religijny dokonują w sposób całkowicie świadomy. Nikt przecież nie zmusza je do słuchania Radia Maryja (z którym są zazwyczaj kojarzone). To one wykonują ten pierwszy, całkowicie świadomy krok (pomimo uśmiechów i docinków rodziny), jakby przeczuwając, że tam jest najbliżej prawdy.
Gwoli sprawiedliwości - i one nie są bez wad. W dążeniu do celu bywają uparte i zaborcze, czasami bezkrytyczne w swych wyborach politycznych. Niemniej takie zachowanie jest z psychologiczno-racjonalnego punktu widzenia usprawiedliwione. Silne poczucie upływającego czasu sprawia, że nie chcą tracić go na analizę wysublimowanych koncepcji politycznych i pragną jak najprostszą drogą osiągać cele, które w perspektywie życia ich dzieci i wnuków wydają im się istotne.
* * *
“Moje przekonania są przekonaniami starej kobiety, która w kącie kościoła mamrocze swoje pacierze” – pisał N. G. Davilla. Z jednej strony czysta, ufna wiara i pewność tej kobiety, z drugiej jej młoda, gniewna wnuczka czy córka, tracąca czas na “bunty”, “nowoczesność” i “wyzwolenie”. Jednak dopóki Starsza Pani szepcze w Kościele swoje pacierze jest szansa, że Młoda, kiedyś mimo wszystko zajmie jej miejsce.
wtorek, 1 września 2009
W rocznicę napaści polsko-niemieckiej na ZSRR
Z tą delegacją niższej rangi to przesada. Co prawda najpierw mieli Amerykanie przysłać ministra z wykopalisk, ale w końcu przysłali takiego, co ma bezpośredni kontakt z B. Obamą. Ale gdyby nawet przysłali tylko W. Perrego, który kontaktuje się ze swoim prezydentem wzrokowo (widzi swojego prezydenta w telewizorze), to i tak nie byłoby źle. Mogli przecież przysłać sprzątaczkę z Białego Domu. Kreml miałby wtedy niezły ubaw.
Z drugiej strony trudno dziwić się Ameryce – wysyłać wysokiego rangą polityka do kraju, w którym pozostały jeszcze muzea po “polskich obozach zagłady”? Dodatkowo w sytuacji, gdy rosyjscy historycy ustalili, że Polskie Pany o mało co nie zawarły sojuszu z Hitlerem. Jakby dobrze zmotywować takich historyków, to odkryliby, że Polska wraz z Niemcami w 1939 r. napadła na CCCP. Bohaterscy krasnoarmiejscy odparli atak, a ich kontrofensywa przyniosła sukces - odzyskali część prastarych, sowieckich ziem. Hitler jednak ze swoją armią pozostał już w Polsce, by strzec wschodnich rubieży swych sojuszników.
W ten sposób dałoby się też wyjaśnić, dlaczego dzielni wojacy znad Sekwany i Tamizy nie ruszyli we wrześniu z odsieczą. Jak mogli pomagać Polsce, która sojuszniczo z Hitlerem zaatakowało Rosję Sowiecką? Gdyby zachodni historycy trochę ambitniej pomyszkowali po tajnych archiwach, pewnie bez trudu znaleźliby dokumenty potwierdzające taki rozwój wypadków.
Pozostaje jeszcze kwestia “wypędzonych”. Można sprawę wyjaśnić tak: gdy ruszyła sowiecka kontrofensywa Polacy idąc jak sępy za radzieckimi frontowcami wyganili biednych Niemców z ich prastarych siedzib.
Cóż, w postmodernizmie każdy ma swoją prawdę, więc można rozważać jej rożne warianty.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że pomimo tej całej gadaniny o “demokracji”, “postępie”, “nowych czasach”, historia jak nakręcona wciąż zmierza do swych starych kolein. Jakaś niewidzialna siła przyciąga Rosję do Niemiec i żadna Unia Europejska, ani “oświecona”, technologiczna cywilizacja nie jest w stanie tego zmienić. Nie ma się co łudzić, wcześniej czy później znany scenariusz zostanie powtórzony.
Z drugiej strony trudno dziwić się Ameryce – wysyłać wysokiego rangą polityka do kraju, w którym pozostały jeszcze muzea po “polskich obozach zagłady”? Dodatkowo w sytuacji, gdy rosyjscy historycy ustalili, że Polskie Pany o mało co nie zawarły sojuszu z Hitlerem. Jakby dobrze zmotywować takich historyków, to odkryliby, że Polska wraz z Niemcami w 1939 r. napadła na CCCP. Bohaterscy krasnoarmiejscy odparli atak, a ich kontrofensywa przyniosła sukces - odzyskali część prastarych, sowieckich ziem. Hitler jednak ze swoją armią pozostał już w Polsce, by strzec wschodnich rubieży swych sojuszników.
W ten sposób dałoby się też wyjaśnić, dlaczego dzielni wojacy znad Sekwany i Tamizy nie ruszyli we wrześniu z odsieczą. Jak mogli pomagać Polsce, która sojuszniczo z Hitlerem zaatakowało Rosję Sowiecką? Gdyby zachodni historycy trochę ambitniej pomyszkowali po tajnych archiwach, pewnie bez trudu znaleźliby dokumenty potwierdzające taki rozwój wypadków.
Pozostaje jeszcze kwestia “wypędzonych”. Można sprawę wyjaśnić tak: gdy ruszyła sowiecka kontrofensywa Polacy idąc jak sępy za radzieckimi frontowcami wyganili biednych Niemców z ich prastarych siedzib.
Cóż, w postmodernizmie każdy ma swoją prawdę, więc można rozważać jej rożne warianty.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że pomimo tej całej gadaniny o “demokracji”, “postępie”, “nowych czasach”, historia jak nakręcona wciąż zmierza do swych starych kolein. Jakaś niewidzialna siła przyciąga Rosję do Niemiec i żadna Unia Europejska, ani “oświecona”, technologiczna cywilizacja nie jest w stanie tego zmienić. Nie ma się co łudzić, wcześniej czy później znany scenariusz zostanie powtórzony.
Subskrybuj:
Posty (Atom)